Minuta ciszy dla wakacji, proszę państwa. [*]
A rozdział?
Rozdział z dedykacją dla Isbell, gdyż jej komentarz dał mi takiego kopa w dupę, że po dwóch tygodniach zabrałam się do pisania, dziękuję bardzo. <3
~*~
Siedzę na łóżku, patrzę przez okno na niebo, na wznoszące się chmury
otoczone jedynie własną samotnością. Ciekawe jakby to było być jedną z nich:
obserwować wszystko z góry i drwić z małych ludzi-mrówek, z tego, jak bardzo
popierdolone są ich żywota. Taka chmura obserwuje i mnie, co prawda nie śmieje
się prosto w twarz, ale to zawsze upokorzenie, panika, nagle ogarniający wstyd
zżerający mnie od środka- przydałyby się zatyczki do uszu. Wbiłabym sobie w
głowę nawet korki od wina, żeby nie słyszeć tej na nogach-chodzącej wyroczni
piekielnych katuszy. Mamy. Pojawiła się nagle, jak huragan i z wejścia
postanowiła siać popłoch. Poprzednie porównanie było cholernie trafne: huragan.
Rozpierdala świąteczną aurę jak Szatan, zakładając, że nie była zburzona
wcześniej, przez kwitnący romans Panny Metalliki z moim ojcem. Nie, naprawdę nie żartuję.
„Będzie dobrze”, mówiłeś, „Nikt już nie będzie niszczył Twojego
spokoju”.
Takiego wała!
W pewnej chwili zamarzył mi się joint. Tak, trawsko ochrzczone mianem „pierwszej
klasy”, którą posiada tylko mój ukochany. Jak
na złość. Ale po co zielone? Żeby trochę ściszyć tą schizę w mojej głowie,
bo w jednym momencie to pokrętło na… regulację dźwięku się spierdoliło. Cóż,
jestem w takim stanie, że zapomniałam, jak się odróżnia fikcję od
rzeczywistości: w marzeniach jest piękny, ciepły, po-wigilijny poranek, gdy
cała wesoła rodzina zbiera się przy choince, by odpakować prezenty. Udają, że
podobają im się podarowane skarpety, czy gacie, ciesząc się jednocześnie, że
choćby ich paczka jest lepiej/ładniej zapakowana od paczki osoby obok, bo nie
oszukujmy się, ale każdy, nawet w najczarniejszej, najbardziej mrocznej części
swojego serca jest materialistą. W tej chwili marzę o tych skarpetach… i o
joincie, ale o tym już mówiłam. Dałabym sobie wymazać różę na kostce, żeby nie
słuchać tych – jakby nie było – twórczych wiązanek mamy. Nawet – swoją drogą –
nie zdawałam sobie sprawy, że z ojca taki pantofel: na trzeźwo siedzi cicho i
daje się wyzywać od najgorszych skurwysynów, jak bura suka. Dżizas, z kim ja żyję!
Przekręcam wyimaginowane… pokrętło(?) na najniższe obroty i daję się
porwać uczuciu, że w mym pokoju miała miejsce trzecia wojna światowa:
porozrzucane ciuchy to mało, bo niektóre są nawet w jakichś podejrzanych
plamach, których pochodzenia – nawet w takim stanie – znać nie chcę. Nie byłoby
mojego pokoju bez niedopałków papierosów, czy bez puszek po piwie, którego
odoru, już nawet nie czuję: przywykłam do tego.
…
…
-…ona jest nieletnia, idioto,
pytałeś się chociaż ile ma lat?
…
…
-…przeruchałbyś w dupe nawet
pierdolonego psa, gdyby na dziwki zabrakło kasy!
…
…
-…kto to, kurwa, jest!?
…
…
I tak dalej, i tak dalej.
Przed państwem Pani „Stara Dupa” Stevenson, jeeej!
Kurwa mać, to było żałosne.
…
Olejmy temat i przejdźmy do konkretów: jeżeli ojciec lubi być tak
poniżany przez naczelną hipokrytkę- w porządku. Jeśli Gabs była na tyle pijana,
żeby go zaliczyć- spoko, nie ma sprawy. Może i stałam się tolerancyjna aż nadto,
ale jest tego powód: pomijając wojnę i pragnienie czystej trawy, jest jedna,
jedyna rzecz, albo osoba, która jest w stanie przynajmniej naprowadzić mnie na
drogę racjonalnego myślenia. Izzy. Dla niego teraz wstaję i człapiąc do szafy,
szukam w niej czegoś, w czym wyglądałabym ładnie. Co najmniej. Flanela odpada,
koszulka z Floydami – mimo, że ją kocham – do dupy, dziwkarski strój z
niby-skóry też się nie nadaje… koszulka na ramiączkach, przypalony sweter, ledwo
zakrywające cycki coś, a może stanik, może męska marynarka, może… może szkolny
mundurek? Biała koszula? Czarna kiecka? Dla niego mogę się poświęcić.
Rzucam wyrafinowany strój na łóżko i szukam butów: trampki, trampki,
glany, trampki – tak dla odmiany – trampki, kowbojki… bardzo zniszczone
trampki, trampki… oraz wybawienie numer dwa: czerwone szpilki. Chuj, że mogą
się połamać. Chuj, że dziwkarskie. Ale. Dla niego mogę się poświęcić.
Kurwa mać, nos mnie swędzi.
…
…
-…ty dziwkarzu pierdolony!
…
…
-…i jeszcze nic nie powiesz?
…
…
-…kto to, kurwa, jest!?
…
Tak.
Odstawiam gdzieś na bok ten piękny, czerwony klucz do męskich spodni i
udaję się do łazienki, gdzie swoją drogą schiza jest coraz głośniejsza.
Wspominałam już o tym, że regulacja dźwięku się spierdoliła? Właśnie… ale za
wszelką cenę – chociaż nie koniecznie – staram się wsłuchać bardziej w dźwięk wodny,
która tak nieumiejętnie zmywa stary cement na mojej pięknej mordzie.
Nie wiem dlaczego, ale kiedyś, w zamierzchłych czasach, zwykłam
wsłuchiwać się dokładnie w kłótnie rodziców, i w mój własny, nieco chory sposób
wyciągać z nich pewnego rodzaju lekcje. Jakbym miała w głowie wbudowany zeszyt
i pióro, tylko po to, żeby robić notatki. Taka domowa szkoła. Po osiemnastu
latach nauki już umiejętniej potrafię zgasić człowieka, sami możecie mi to
przyznać. Ale wracając: ich „kłótnie” były dla mnie zwyczajnie fascynujące.
Starałam się analizować każde słowo najdokładniej jak tylko potrafiłam, tylko
po to, by później wyrobić w sobie ten pierdolony pięćdziesiąty zmysł, który po
jednym zdaniu potrafił rozpoznać powód Wojny. A potem – gdy nastawał pokój –
wolałam się ulotnić. Możecie mi wierzyć, bycie workiem treningowym, na którym
bokserzy-amatorzy wyładowują frustracje nie należy do przyjemnych.
Tak jest i teraz. Ulatniam się, chociaż Wojna trwa dalej, a końca nie
widać.
Wybywam z łazienki, robi się minimalnie ciszej, ale to dalej nie jest
to. Próbując nie rozmazać czerwonej szminki wdziewam „mundurek” i staję przed
lustrem, jakby zahipnotyzowana: dawno tak bardzo nie przypominałam człowieka.
Ale było warto. Tak. Dla niego warto. Dla niego mogę się poświęcić. Ubieram
jeszcze skórę, a do kieszeni pakuję fajki wraz z zapalniczką. I idę: krok po
kroku do drzwi; teraz klamka wydaje z siebie głos rozpaczy… czy starości; mijając
otwarte drzwi Wojny, trafiam na schody i człapię dalej. Jeden po drugim, na
szpilkach. Na, kurwa, szpilkach. Ktoś
podpierdolił definicję „grawitacji”.
Ostatni schodek zostaje oficjalnie ochrzczony mianem „Ziemi Obiecanej”,
bo z pewnego powodu wyżej wspomniana grawitacja odzyskuje definicję- złodziej
się znalazł; znalazła się też Gabrielle. Siedzi zgarbiona na oparciu kanapy i
odpala papierosa, a ja wciąż stojąc w wejściu, z wyimaginowaną mordą na
podłodze przyglądam się jej: czy ona ma soczystego liścia na policzku? Nie może być… Czy grobowa popielniczka
przepełniła się ciałami? Może być.
Spójrz na mnie.
Przecież wiesz, że tu jestem.
Ona się wstydzi….
Już niżej nie da się spuścić wzroku, dlatego się odwraca- z oparcia
podnosi się z udawaną gracją, jakby nigdy nic się nie stało, i siada normalnie,
jak na człowieka przystało. A się rymło! Ciągnie
kolana pod brodę, a ja słyszę, po prostu słyszę jak w myślach karze mi
wypierdalać. Tak i zrobię. Tylko jedna rzecz stoi mi na przeszkodzie: w tych
dziwkarskich szpilkach moja pewność siebie leje ciepłym moczem na granicę
dobrego smaku do tego stopnia, że równie – wiem, że się powtarzam – dziwkarskim
i przepełnionym pychą krokiem idę do prezentów pod niby-choinką. Podnoszę
paczkę z nabazgraną kredką do oczu literą „G” i…
- Wesołych świąt – mówię. Przez ułamek sekundy na mnie patrzy, ale
odstawia paczkę i wraca do maltretowania fajki.
Wychodzę więc.
A Wojna trwa dalej.
Wspominałam, że na wigilii brakowało mamy, nie? Tak, odwołuję to.
~*~
Droga do piekła zakończyła się w martwym punkcie- nie ma już odwrotu i
nie wiem dlaczego panikuję. Może to z powodu przytłaczającej mnie myśli, jakby
ktoś miły wypierdolił mi na głowę kontener cegieł, że dawno tu nie byłam, a
może to raczej fakt, że Bestia tupie niemiłosiernie głośnio. Te kowbojkowe
kroki po podłodze o wątpliwej stabilności przyprawiają mnie o dreszcze,
dosłownie. Z resztą cała ta sytuacja jest kompletnie żałosna: stoję przed
bramami piekieł wystrojona jak, kurwa, na pogrzeb i czekam na nie wiadomo co,
nie wiem, może liczę na to, że Izzeusz zachwyci się doborem szminki pod kolor
butów, czy coś. Nigdy nie widział mnie w czerwonej szmince. Nie tak starannie
nałożonej. I nie w kiecce. I nie z takim delikatnym makijażem… Hej, zaczynam
wątpić, czy w ogóle mnie pozna.
To jest dopiero brak komfortu.
Coś? Ktoś? Cokolwiek?
Drzwi otwiera mi Bestia. Witaj,
Saulie.
- Wow – lewa dłoń na klamce, prawa na ścianie obok, a szczęka na
podłodze. Witaj, Saulie. – Jenny?
- Hej – elegancki strój robi z człowiekiem dziwne rzeczy: nagle mam
kija w dupie. – Jest Izzy?
- Ta, wejdź – i wchodzę.
Witaj…cie, Oczy Bestii
Pożerające Mnie Żywcem.
Zaprasza mnie do środka – cóż za dżentelmen – i prowadzi w głąb
czeluści piekielnych. Wszystko powoli, szok trzeba stopniować i w pośpiechu
robić ocenę sytuacji: nagle zrobił się porządek, podłoga nie przypomina wszechobecnego
wysypiska śmieci; Axl na kanapie ogląda z Erin TV- jak romantycznie; na oparciu
fotela siedzi kolejny rudzielec, tym razem z cyckami i parzy się na mnie jakoś
dziwnie- ja patrzę się na cycki rudzielca, dla odmiany; w rogu, koło pudła
zwanego telewizorem pseudo-choinka podobna do mojej… naszej. Co te święta robią z ludźmi? A zza tego
pozornie spokojnego obrazka i głuchego „cześć” od parki kochanków wyłania się
coś, dźwięki, za którymi tak bardzo tęskniłam. Bosze, ta gitara. I w momencie cała wcześniejsza panika może się…
no, stałam się chodzącym spokojem.
Saul coś do mnie mówi, ale… a jebać to. Niech ta słodka melodia mnie
prowadzi. Tak. Nie istnieje już nic, tylko ja, on i te łagodne dźwięki. Nic innego
się nie liczy, nawet mój komentarz jest zbędny: zastaję mój cel tam gdzie
zawsze, z gitarą na kolanach, z papierosem w ustach.
Tęskniłam za tobą, Izz.