sobota, 30 sierpnia 2014

Rozdział 57.

Minuta ciszy dla wakacji, proszę państwa. [*]


A rozdział?
Rozdział z dedykacją dla Isbell, gdyż jej komentarz dał mi takiego kopa w dupę, że po dwóch tygodniach zabrałam się do pisania, dziękuję bardzo. <3

~*~

Siedzę na łóżku, patrzę przez okno na niebo, na wznoszące się chmury otoczone jedynie własną samotnością. Ciekawe jakby to było być jedną z nich: obserwować wszystko z góry i drwić z małych ludzi-mrówek, z tego, jak bardzo popierdolone są ich żywota. Taka chmura obserwuje i mnie, co prawda nie śmieje się prosto w twarz, ale to zawsze upokorzenie, panika, nagle ogarniający wstyd zżerający mnie od środka- przydałyby się zatyczki do uszu. Wbiłabym sobie w głowę nawet korki od wina, żeby nie słyszeć tej na nogach-chodzącej wyroczni piekielnych katuszy. Mamy. Pojawiła się nagle, jak huragan i z wejścia postanowiła siać popłoch. Poprzednie porównanie było cholernie trafne: huragan. Rozpierdala świąteczną aurę jak Szatan, zakładając, że nie była zburzona wcześniej, przez kwitnący romans Panny Metalliki z moim ojcem. Nie, naprawdę nie żartuję.
„Będzie dobrze”, mówiłeś, „Nikt już nie będzie niszczył Twojego spokoju”.
Takiego wała!
W pewnej chwili zamarzył mi się joint. Tak, trawsko ochrzczone mianem „pierwszej klasy”, którą posiada tylko mój ukochany. Jak na złość. Ale po co zielone? Żeby trochę ściszyć tą schizę w mojej głowie, bo w jednym momencie to pokrętło na… regulację dźwięku się spierdoliło. Cóż, jestem w takim stanie, że zapomniałam, jak się odróżnia fikcję od rzeczywistości: w marzeniach jest piękny, ciepły, po-wigilijny poranek, gdy cała wesoła rodzina zbiera się przy choince, by odpakować prezenty. Udają, że podobają im się podarowane skarpety, czy gacie, ciesząc się jednocześnie, że choćby ich paczka jest lepiej/ładniej zapakowana od paczki osoby obok, bo nie oszukujmy się, ale każdy, nawet w najczarniejszej, najbardziej mrocznej części swojego serca jest materialistą. W tej chwili marzę o tych skarpetach… i o joincie, ale o tym już mówiłam. Dałabym sobie wymazać różę na kostce, żeby nie słuchać tych – jakby nie było – twórczych wiązanek mamy. Nawet – swoją drogą – nie zdawałam sobie sprawy, że z ojca taki pantofel: na trzeźwo siedzi cicho i daje się wyzywać od najgorszych skurwysynów, jak bura suka. Dżizas, z kim ja żyję!
Przekręcam wyimaginowane… pokrętło(?) na najniższe obroty i daję się porwać uczuciu, że w mym pokoju miała miejsce trzecia wojna światowa: porozrzucane ciuchy to mało, bo niektóre są nawet w jakichś podejrzanych plamach, których pochodzenia – nawet w takim stanie – znać nie chcę. Nie byłoby mojego pokoju bez niedopałków papierosów, czy bez puszek po piwie, którego odoru, już nawet nie czuję: przywykłam do tego.
-…ona jest nieletnia, idioto, pytałeś się chociaż ile ma lat?
-…przeruchałbyś w dupe nawet pierdolonego psa, gdyby na dziwki zabrakło kasy!
-…kto to, kurwa, jest!?
I tak dalej, i tak dalej.
Przed państwem Pani „Stara Dupa” Stevenson, jeeej!
Kurwa mać, to było żałosne.
Olejmy temat i przejdźmy do konkretów: jeżeli ojciec lubi być tak poniżany przez naczelną hipokrytkę- w porządku. Jeśli Gabs była na tyle pijana, żeby go zaliczyć- spoko, nie ma sprawy. Może i stałam się tolerancyjna aż nadto, ale jest tego powód: pomijając wojnę i pragnienie czystej trawy, jest jedna, jedyna rzecz, albo osoba, która jest w stanie przynajmniej naprowadzić mnie na drogę racjonalnego myślenia. Izzy. Dla niego teraz wstaję i człapiąc do szafy, szukam w niej czegoś, w czym wyglądałabym ładnie. Co najmniej. Flanela odpada, koszulka z Floydami – mimo, że ją kocham – do dupy, dziwkarski strój z niby-skóry też się nie nadaje… koszulka na ramiączkach, przypalony sweter, ledwo zakrywające cycki coś, a może stanik, może męska marynarka, może… może szkolny mundurek? Biała koszula? Czarna kiecka? Dla niego mogę się poświęcić.
Rzucam wyrafinowany strój na łóżko i szukam butów: trampki, trampki, glany, trampki – tak dla odmiany – trampki, kowbojki… bardzo zniszczone trampki, trampki… oraz wybawienie numer dwa: czerwone szpilki. Chuj, że mogą się połamać. Chuj, że dziwkarskie. Ale. Dla niego mogę się poświęcić.
Kurwa mać, nos mnie swędzi.
-…ty dziwkarzu pierdolony!
-…i jeszcze nic nie powiesz?
-…kto to, kurwa, jest!?
Tak.
Odstawiam gdzieś na bok ten piękny, czerwony klucz do męskich spodni i udaję się do łazienki, gdzie swoją drogą schiza jest coraz głośniejsza. Wspominałam już o tym, że regulacja dźwięku się spierdoliła? Właśnie… ale za wszelką cenę – chociaż nie koniecznie – staram się wsłuchać bardziej w dźwięk wodny, która tak nieumiejętnie zmywa stary cement na mojej pięknej mordzie.
Nie wiem dlaczego, ale kiedyś, w zamierzchłych czasach, zwykłam wsłuchiwać się dokładnie w kłótnie rodziców, i w mój własny, nieco chory sposób wyciągać z nich pewnego rodzaju lekcje. Jakbym miała w głowie wbudowany zeszyt i pióro, tylko po to, żeby robić notatki. Taka domowa szkoła. Po osiemnastu latach nauki już umiejętniej potrafię zgasić człowieka, sami możecie mi to przyznać. Ale wracając: ich „kłótnie” były dla mnie zwyczajnie fascynujące. Starałam się analizować każde słowo najdokładniej jak tylko potrafiłam, tylko po to, by później wyrobić w sobie ten pierdolony pięćdziesiąty zmysł, który po jednym zdaniu potrafił rozpoznać powód Wojny. A potem – gdy nastawał pokój – wolałam się ulotnić. Możecie mi wierzyć, bycie workiem treningowym, na którym bokserzy-amatorzy wyładowują frustracje nie należy do przyjemnych.
Tak jest i teraz. Ulatniam się, chociaż Wojna trwa dalej, a końca nie widać.
Wybywam z łazienki, robi się minimalnie ciszej, ale to dalej nie jest to. Próbując nie rozmazać czerwonej szminki wdziewam „mundurek” i staję przed lustrem, jakby zahipnotyzowana: dawno tak bardzo nie przypominałam człowieka. Ale było warto. Tak. Dla niego warto. Dla niego mogę się poświęcić. Ubieram jeszcze skórę, a do kieszeni pakuję fajki wraz z zapalniczką. I idę: krok po kroku do drzwi; teraz klamka wydaje z siebie głos rozpaczy… czy starości; mijając otwarte drzwi Wojny, trafiam na schody i człapię dalej. Jeden po drugim, na szpilkach. Na, kurwa, szpilkach. Ktoś podpierdolił definicję „grawitacji”.
Ostatni schodek zostaje oficjalnie ochrzczony mianem „Ziemi Obiecanej”, bo z pewnego powodu wyżej wspomniana grawitacja odzyskuje definicję- złodziej się znalazł; znalazła się też Gabrielle. Siedzi zgarbiona na oparciu kanapy i odpala papierosa, a ja wciąż stojąc w wejściu, z wyimaginowaną mordą na podłodze przyglądam się jej: czy ona ma soczystego liścia na policzku? Nie może być… Czy grobowa popielniczka przepełniła się ciałami? Może być.
Spójrz na mnie.
Przecież wiesz, że tu jestem.
Ona się wstydzi….
Już niżej nie da się spuścić wzroku, dlatego się odwraca- z oparcia podnosi się z udawaną gracją, jakby nigdy nic się nie stało, i siada normalnie, jak na człowieka przystało. A się rymło! Ciągnie kolana pod brodę, a ja słyszę, po prostu słyszę jak w myślach karze mi wypierdalać. Tak i zrobię. Tylko jedna rzecz stoi mi na przeszkodzie: w tych dziwkarskich szpilkach moja pewność siebie leje ciepłym moczem na granicę dobrego smaku do tego stopnia, że równie – wiem, że się powtarzam – dziwkarskim i przepełnionym pychą krokiem idę do prezentów pod niby-choinką. Podnoszę paczkę z nabazgraną kredką do oczu literą „G” i…
- Wesołych świąt – mówię. Przez ułamek sekundy na mnie patrzy, ale odstawia paczkę i wraca do maltretowania fajki.
Wychodzę więc.
A Wojna trwa dalej.
Wspominałam, że na wigilii brakowało mamy, nie? Tak, odwołuję to.

~*~

Droga do piekła zakończyła się w martwym punkcie- nie ma już odwrotu i nie wiem dlaczego panikuję. Może to z powodu przytłaczającej mnie myśli, jakby ktoś miły wypierdolił mi na głowę kontener cegieł, że dawno tu nie byłam, a może to raczej fakt, że Bestia tupie niemiłosiernie głośnio. Te kowbojkowe kroki po podłodze o wątpliwej stabilności przyprawiają mnie o dreszcze, dosłownie. Z resztą cała ta sytuacja jest kompletnie żałosna: stoję przed bramami piekieł wystrojona jak, kurwa, na pogrzeb i czekam na nie wiadomo co, nie wiem, może liczę na to, że Izzeusz zachwyci się doborem szminki pod kolor butów, czy coś. Nigdy nie widział mnie w czerwonej szmince. Nie tak starannie nałożonej. I nie w kiecce. I nie z takim delikatnym makijażem… Hej, zaczynam wątpić, czy w ogóle mnie pozna.
To jest dopiero brak komfortu.
Coś? Ktoś? Cokolwiek?
Drzwi otwiera mi Bestia. Witaj, Saulie.
- Wow – lewa dłoń na klamce, prawa na ścianie obok, a szczęka na podłodze. Witaj, Saulie. – Jenny?
- Hej – elegancki strój robi z człowiekiem dziwne rzeczy: nagle mam kija w dupie. – Jest Izzy?
- Ta, wejdź – i wchodzę.
Witaj…cie, Oczy Bestii Pożerające Mnie Żywcem.
Zaprasza mnie do środka – cóż za dżentelmen – i prowadzi w głąb czeluści piekielnych. Wszystko powoli, szok trzeba stopniować i w pośpiechu robić ocenę sytuacji: nagle zrobił się porządek, podłoga nie przypomina wszechobecnego wysypiska śmieci; Axl na kanapie ogląda z Erin TV- jak romantycznie; na oparciu fotela siedzi kolejny rudzielec, tym razem z cyckami i parzy się na mnie jakoś dziwnie- ja patrzę się na cycki rudzielca, dla odmiany; w rogu, koło pudła zwanego telewizorem pseudo-choinka podobna do mojej… naszej. Co te święta robią z ludźmi? A zza tego pozornie spokojnego obrazka i głuchego „cześć” od parki kochanków wyłania się coś, dźwięki, za którymi tak bardzo tęskniłam. Bosze, ta gitara. I w momencie cała wcześniejsza panika może się… no, stałam się chodzącym spokojem.
Saul coś do mnie mówi, ale… a jebać to. Niech ta słodka melodia mnie prowadzi. Tak. Nie istnieje już nic, tylko ja, on i te łagodne dźwięki. Nic innego się nie liczy, nawet mój komentarz jest zbędny: zastaję mój cel tam gdzie zawsze, z gitarą na kolanach, z papierosem w ustach.
Tęskniłam za tobą, Izz.