czwartek, 3 kwietnia 2014

01. Kawowe uszkodzenie mózgu.

 

Najgorsze jest to: znowu siedzę nad pustą kartką papieru, białego, zdobionego brązową plamą, która jest tu pamiątką po kubku z kawą. Kawa była czarna jak smoła; bez cukru i mleka, co jak widać dało mi energię do ciągłego rozmyślania i tchnęło we mnie życie na nadchodzący nowy dzień. Siedząc tak, prawie bezwładnie na łóżku, jestem niemalże świadoma abstrakcji całej tej chwili- nie ma kartki, jest tylko kubek z kawą w mojej dłoni. Udało mi się zejść do kuchni i ją zaparzyć, nie budząc przy tych moich dzikich lokatorów. Mówiąc o nich mam na myśli widok, który znoszę od niepamiętnych czasów, co najmniej jedną niedzielę w miesiącu. Bo gdyby ktoś nie wiedział- mamy dzisiaj niedzielę, czyli dzień święty, CZYLI dzień odsypiania całonocnego chlania. Tak też robią Bill z Jeff’em, a ja siedzę między nimi: upojona kofeiną i pozbawiona potrzeby snu, czemu pewnie przeczą moje sińce pod oczami. Można by rzec, że się uodporniłam na brak snu, czy nawet kaca i przyznam, że prawda to jest. Lata praktyki, myślę sobie i wcale nie dobija mnie wizja tego, że dokładnie tak jest. Nawet jestem z tego dumna; omijają mnie wszystkie „akcje” związane z kacem i całą resztą. Ale gdyby spojrzeć na to z perspektywy osoby trzeciej, pewnie powinnam wstydzić się za siebie- mam dopiero siedemnaście lat, i bla, bla, bla- tak, drodzy czytelnicy, mówię o ograniczeniach. O ludziach, którzy dyktują nam, co robić powinniśmy, a czego nie. Ja sama wyznaję zasadę, że takie rzeczy są zbędne. Ale czy w tej chwili nie jestem hipokrytką? Zasada wykluczająca ograniczenia, to jednak ograniczenie. Taka niepisana zasada, która utwierdza mnie(i nie tylko) w tym, że wolność nie istnieje.
Filozoficzny początek dnia, jak z resztą każdy, wytrącił mnie nieco z równowagi- na ułamek sekundy zapomniałam, że cały mój pokój śmierdzi wódą. Zapomniałam o chęci uduszeniu Billa poduszką- pomyślałby kto, że to tylko przez chrapanie. To nie humanitarne, taka chęć mordu, wiecie.
Ale wtedy kawa mi się kończy i nie wiem, co zrobić z kubkiem. Normalnie, gdybym była sama rozbiłabym go o ścianę. Tak po prostu, od co, z lenistwa i nudów, a nudzi mi się niemiłosiernie: nie włączę muzyki, bo za daleko do gramofonu, nie poczytam książki, bo za daleko do półki. Nawet nie odstawię kubka, bo się nie chce. Bo nie chcę budzić tych tępych penisów.
Dobra ze mnie siostra?
Pewnie nie, bo tak po nich jeżdżę.
Tak też mija następna godzinka, po której dostaje kurwicy: pora wstawać.
- Proszę, daj mi żyć – mówi kubek. – Skąd później będziesz chlała tą smołę?
- Poradzę sobie – odpowiadam.
- Uśmierciłaś już tyle moich braci… Może mnie oszczędzisz? Chociaż? Proszę?
- Żebyś chciał się na mnie zemścić? – pytam. I tak. Rozmawiam z kubkiem.
- Nie, no, skąd! Ale… czy ja ci się nie podobam?
- Hm?
- Bo jestem taki ładny, biały… Już ci wybaczę, że napisałaś na mnie coś o tych Żuczkach.
- O Beatlesach? – pytam ponownie. – Kubek nie zna się na muzyce, to ci dopiero…
- Bo tak mało ze mną rozmawiasz – mówi. – Jeśli oszczędzisz mi życie, nauczę się muzyki!
- Nie wydaje mi się.
Jest go wam szkoda? Mi nie specjalnie. Kubek jak kubek. Nie zna się na muzyce, nie zna Beatlesów. Ma na sobie jedynie Abbey Road, w dodatku markerową, taką z przymusu. Dlatego też siadam nieco wygodniej, ziewam i słuchając arii operowych w wykonaniu Bailey’a ciskam o ścianę tym niewiniątkiem, wsłuchując się jednocześnie w jego ostatnie słowa, których nie rozumiem i zrozumieć nie chcę. To by jedynie zapoczątkowało wyrzuty sumienia.
Nie wiem, czy wiecie, ale z kawałków braci Żuczka-białasa skleiłam popielniczkę i dałam starym na rocznice ślubu. Wspierał mnie przy tym klej-kropelka i Jeff. Pewnie dlatego patrzę teraz na niego, bo w momencie zderzenia Białasa ze ścianą zrywa się z łóżka- z pozycji „na żula” do „co się kurwa dzieje”. Coś tam mamrocze taki zaspany… bardzo zaspany…
- Dzwoneczku? – pytam.
- Kuuurwa…
- Tyle razy ci mówiłam: nie „kuuurwa”, tylko Bill. To twój brat, pamiętasz? Śpi jak zabity.
Chwila uwagi, chwila skupienia…
- Lecz się, Stevenson – auć, zabolało.
- Też cię kocham… Dzwoneczku.
Popełniłam grzech śmiertelny budząc tego człowieczka; wiem to, bo nie zareagował na „Dzwoneczku”, chociaż środkowy palec, który przed chwilą zobaczyłam przeczy mojej tezie. Nienawidzi, gdy to tak nazywam: zazwyczaj kończy się to namiastką wojny światowej, czy zwykłą „bójką”, jak kto woli. Albo raczej kończyło, kiedy mięliśmy po dziesięć lat. Wierzcie lub nie, ale pan ten znosi to od… jedenastu lat? Tak. Moich dzikich lokatorów znam od szóstego roku życia i czasami zachodzę w głowę jak to się stało, że jeszcze wszyscy w tym gronie żyją, że nie pozabijaliśmy się, albo, co gorsze, że nie przechlaliśmy się po drodze. Nie mam jednak zamiaru w tej chwili streszczać całego naszego wspólnego żywota, więc streszczę to pokrótce. A właściwie już to zrobiłam- znamy się od małego; najpierw poznałam cudowną i wcale nie patologiczną rodzinę Rudzielca – gdyż jest sąsiadem mym – a później cały gang Dzwonków, do którego muszę jeździć autobusem na drugi koniec miasta. On do mnie człapie piechotką- tak dla zdrowia i żeby się zjarać.
Rozdział pierwszy naszej przygody, a ja już postawiłam Jeffa w świetle kompletnego ćpuna. Słodko.
Chociaż, czy marihuana, jako sakrament rasta-zjebów jest narkotykiem? Ja tak nie uważam; z racji choćby takiej, że papierosy to przeżytek, a lata siedemdziesiąte są dziesięcioletnią kwintesencją popularności kokainy, disco i ziela- koksu nie biorę, a disco darzę szczerą nienawiścią prosto z mojego czarnego serca. A papierosy? W ilościach hurtowych, oczywiście. Dlatego czarne serce. I płuca i myśli.
Ale, ale.
Nie wiem, czy wiecie, ale właśnie wybiła godzina dziesiąta.
W ten piękny, lipcowy, niedzielny poranek.
A od pełnego miłosierdzia gestu Jeff’a minęła w rzeczywistości sekunda: teraz siedzi na brzegu łóżka i usiłuje się rozbudzić, co jak widać wychodzi mu średnio, więc zagajam rozmowę zmieniając temat dotyczący mojej „choroby”. Patrz- ostatnie zdanie przed monologiem. Przedostatnie.
- Zrobiłabym ci kawy, ale właśnie zabiłam kubek – zaczynam.
- Dzięki – przerwa. – Zbierasz materiały na nową popielniczkę?
- Nie – mówię i wpadłam na genialny pomysł. – Tym razem pomożesz mi sklejać kibel.
- Dlaczego kibel? – pyta.
- To znaczy nie taki do użytku – pomysł jest chyba niedopracowany. – Jako pamiątka. Wiesz. Na półkę.
- Kibel na półce – mówi  Jeff, od dzisiaj zwany Filozofem. – Acha. Nie no, pomysł zajebisty.
 - Wiem, bo mój.
Jenny, ty skromny draniu.
Pominę fakt, że rozmawiam z jego plecami, bo ma bardzo przystojne plecy.
Pominę też fakt, że czasem walę takie suchary, że nic, tylko się powiesić.
No cóż. Mimo wszechobecnej niechęci i martwego członka rodziny pod ścianą, spełzam z łóżka z gracją i kierując się do drzwi staram się ignorować wzrok Filozofa, który na sobie czuje, jak i Bailey’owskie arie operowe, które trwają i końca nie widać… nie słychać. Słychać za to jak skrzypią drzwi, gdy je otwieram i z lenistwa już nie zamykam. I idę. Człapię korytarzem spoglądając na wejście do Bram Piekieł – czyli sypialni Wapna* - i spokojnie stwierdzam, że nikt za nimi nie przebywa. A tak, wspominałam, że wyjechali w piątek? A dzisiaj mają wrócić? Zgaduję, że tatuś nie będzie wniebowzięty, gdy odkryje tych tam dwóch i mnie w pokoju… w łóżku.
Dlatego też czas się znieczulić i odstresować przy tradycyjnym parzeniu kawy: dwie smoły- dla mnie i Billa; mleko z kawą dla Filozofa. Ustawiam więc czajnik na gazie i nie zwracając uwagi na porządek w szafach szukam… kawy. Za często mówię kawa. Ale po drodze też rozglądam się dookoła- spokój i cisza. Atmosfera typowa dla nadchodzącej burzy, więc samoistnie wyostrzają mi się zmysły- nasłuchuję rzęcha na podjeździe, czyli przyjazdu… rodziców. Starych. Wapna. Jak kto woli.
Cisza, cisza.
I cisza.
I woda się zagotowała.
I zalewam dwie szklanki.
Do trzeciej idzie mleko.
I już wiem, że nie będę kelnerką- nie mam talentu do noszenia szklanek, szczególnie w stresie, gdy ludzie z samochodu/rzęcha wysiadają i kierują się w stronę domu. Ja, jako kelnerka biegnę wręcz na górę, na powrót do swojego pokoju o zapachu wódki i oznajmiam, co następuje:
- Jeff – zaczynam. – Obudź Billa. Adolf i Ewa wracają do kwatery.
Jimie Słodki. Uszkodzenie mózgu.

 ~*~

 *Wapna- wapno; rzeczownik; l.mn.: wapniaki, rodzice.

ANTYREKLAMA: istnieje pewna książka(Szukając Ducha Rocka) którą posiadam i nie polecam. Kupiłam ją tylko dlatego, że główna bohaterka(i autorka) są moimi imienniczkami, a sama książka opowiada o zespole rockowym i dziewczynie, która się wokół nich kręci. Czyli dokładnie tak, jak wygląda większość opowiadań o Gunsach. W dodatku "styl pisania" jest nijaki... Jedyny plus tej książki to PIERDYLIARD cytatów z przeróżnych utworków(z czego jakieś 70/80% to kawałki kogo? Niespodzianka, Gunsów!)
A żeby było ciekawiej- moim skromnym zdaniem- autorka autentycznie pisała o Gunsach, z tym, że nieudolnie pozmieniała im imiona. Jest tam m.in. Smash, Izzy i Michael. No cóż...
Może wszyscy z światka fan-fic'ów pozmieniamy imiona bohaterom i powydajemy książki?

PS. Draconis. Taka mała informacja: serce moje się rwie do dołączenia do tej... grupy na FB, ale nie mogę znaleźć tam Twojej osoby. ;c

7 komentarzy:

  1. Ha! Pierwszy komentarz należy do mnie! :3
    No cóż tu wiele mówić, po prostu zajebiste. Póki co za wiele nie wiemy o głównych bohaterach, ale z czasem się dowiemy :> Ciekawy pomysł na opowiadanie, oby tak dalej Czekoladowa :3 / Aneta

    OdpowiedzUsuń
  2. Jest zajebiście to się wie i czuje, od początku do końca i te przemyślenia głównej bohaterki. Gdybym ja tak ciekawie pisała a właśnie, widziałam Twój komentarz i napisałaś tam, że masz zamiar przeczytać moje opowiadanie, szczerze to się cieszę, ale to moje gówno to pewnie gorsze niż ta książka, o której wspomniałaś na końcu...tak tyko mówię bo ciocia Lisa nienawidzi własnej szarej osoby i próbuje jak może zniechęcić do swojego szmatławca.

    OdpowiedzUsuń
  3. Cieszę się, że wróciłaś z nowym opowiadaniem. Każde nowe, dobre opowiadanie jest fajne, bo jest nowe i dobre. Stylu pisania nie zmieniłaś, zresztą nic dziwnego, bo cały czas słuchamy naszej Jenny. Chociaż jej tok myślenia można łatwiej zrozumieć. Przynajmniej na razie. Nie żeby pokręcone, ćpuńskie monologi tej dziewczyny były złe, o nie.
    Axl i Izzy jako młodzi chłopcy, jeszcze w Lafayette - to lubię! No. To czytam. Czekam na kolejne rozdziały. Nie informuj :) Bye.

    OdpowiedzUsuń
  4. Uwaga, uwaga - w końcu przeczytałam B|
    I wiesz co? Jest jednocześnie bardziej i mniej przyćpane niż poprzednie. Bo tu więcej rozumiem i bardziej ogarniam (jeszcze), ale jednocześnie rozmowa z kubkiem i te sprawy... Ja pierdole, chyba Cię kocham. xD I Jenny. Jenny też kocham. Chociaż mnie czasem wkurwia, ale jest kochana w tym swoim wkurwianiu i sposobie bycia, przez których mnie coś chce trafić... Chyba przypomina mi moją przyjaciółkę, no mniejsza, nie o tym, nie o tym...
    Fajnie, że coś piszesz. Tylko mam nadzieję, że tym razem do końca. ;)
    Nie rozumiem, jak możesz ogarniać takie przyjebane przećpaną alkoholową zajebistością rozdziały. Ja bym się zagubiła w akcji (w przenośni i dosłownie). Także Ya know... Podziwiam. ;)
    Dobraa, czekam na rozdział drugi, weny :>

    OdpowiedzUsuń
  5. I znowu, to co zawsze najbardziej mi się u Ciebie podobało to twój język. Melodia myśli nie do podrobienia. Jestem pewna, że jakieś 80% osób, które kiedykolwiek przeczytało coś twojego jest zdania, że nie umiesz sklecić poprawnego zdania i elegancko zbudować fabuły i BŁĄD! Jestem przekonana, ze wszystkie twoje porównania i myśli Jenny, mają jakieś konkretne źródło. Chociaż może inaczej. Ta odmienność świadczy o inteligencji, tyle.

    OdpowiedzUsuń
  6. Przeczytałam (hell yeah) ostatnio jestem tak leniwa że nawet czytać mi sie nie chce...
    błąd błąd błąd.
    ale przynajmniej rozumiem doskonale główną bohaterkę. No Janis Boska uwielbiam jej monologi, rozmowy z kubkami, kreatywne pomysły sklejania kibla itd.
    Teraz jest jeszcze lepiej niż w poprzednim opowiadaniu. Cieszę/nie dziwię się że nie roztałaś sie z Jenny.
    Czekam.

    OdpowiedzUsuń
  7. Oj oj. Jak mi się podoba. Mimo, że to ciężkie i mimo, że tak w prawdzie chyba nic na prawdę konkretnego nie wnosi. Lubię i tak. Podoba mi się to, jak piszesz, mimo że tak siedzę i czytam i czytam i czytam i końca nie widzę. Ciekawie formułujesz zdania, czasem trochę nie po polskiemu, ale to jednak taki twój rodzaj podpisu. No cóż, lecę czytać dalej, nie obiecuję, że pod każdym rozdziałem będzie komentarz.

    Pozdrawiam! :)

    ~Michelle.

    OdpowiedzUsuń