sobota, 17 maja 2014

05. Rozkoszne refleksje.


~*~


Dzwoni telefon.
Nagle ożył.
Dzwonek, bosze, ten dzwonek.
Kurwa, moja głowa…
- Halo?
Olejmy to, że telefon jest na parterze, a ja dogorywam w pokoju na górze, i tak wszystko słychać.
- Może pani chwilkę poczekać? Pójdę sprawdzić – mówi pani domu Dzwonków.
I kroki.
Po schodach.
Chwila skupienia i pukanie do drzwi.
- Jeff? – głos za drzwi pani Dzwonek. – Śpisz?
Jesteś ubrany?
- Wchodzę – mówi.
Wiecie, co jest w tym śmieszne? Zapomniałam się odkleić od jej synka i udaję, że śpię.
Drzwi skrzypią i znowu te kroki. Bosze, podłoga jest za głośna.
- Jenny? – szepcze i mnie dotyka. Zostaw mnie, kobieto. – Obudź się, twoja mama dzwoni.
I nagle jestem przytomna.
Kurwa, moja głowa.
- Ta… Tak, już dzwonię – znaczy się – już schodzę.
Wspominałam o wiadrze zimnej wody? Tak, musiałam o tym wspomnieć. Słowa tej przeuroczej i przemiłej kobiety zmroziły krew w żyłach mojej osobie i sprawiły, że mózg stał się jedną wielką bryłą lodu, która za wszelką cenę stara się przypomnieć sobie jak się myśli i karze mi usiąść w chwili, gdy Pani Domu Dzwonek wychodzi. Swoją drogą znam ją praktycznie całe życie, a nigdy nie mogę zapamiętać jak ma na imię. Shelly… Albo Sharon. Nie, to matka Billa. Ona nazywa się… Janette. Joanna. Chuj, rzecz w tym, że na J, bo była w kuchni przy lodówce, gdy zeszłam na dół do telefonu. Swoją drogą Dzwonki mają do dupy dom. Zawsze lubiłam przestrzeń i wręcz dobijały mnie małe pomieszczenia, ale tu jest jakoś inaczej, jakoś tak… do dupy, bo gdziekolwiek nie stoisz, siedzisz, albo nie leżysz pod stołem- i tak wszyscy cię widzą. Tak też jest teraz, gdy stoję przy tym czymś i po woli i z dziwnym dystansem unoszę telefon do twarzy- czuję się obserwowana, podsłuchiwana i cholera wie, co jeszcze. Pewnie dlatego mówię nieco ciszej niż normalnie.
- Halo?
- Jenny! – tak, ja. – Dłużej to się nie dało?
- Dzięki, że pytasz, wszystko u mnie dobrze – nie jest nowością, że mam troskliwą mamę.
- Nawet nie zaczynaj – mówi. – Zapieprzaj do domu, mamy do pogadania.
- Przecież nic się nie stało, no – walcz o swoje, suko, walcz!
- Dziewczyno, nie wróciliście na noc – przerwa – odchodziliśmy od zmysłów!
- Czekaj, jakie „my”? I jakie „wy”?
- No ty i Bill.
- Jakby to był pierwszy raz – mówię i. Po co ja w ogóle ciągnę tą rozmowę?
- Powiedziałam, za pół godziny widzę cię w domu.
No jasne, po co komu się bawić w subtelności: JEB SŁUCHAWKĄ I ZAPIERDALAJ DO DOMU!
Ale co pozostało mojej osobie? Wrócić do Pokoju Rozpusty, Kwatery Głównej Dzwonka, czy jakoś tak; tak więc i robię- tuptam po schodach, ignorując Panią Domu, wchodzę i zamykam za sobą drzwi. Wiadomo, pełna kultura. A dalej? Dalej siadam na łóżku i pocieram twarz dłońmi, po czym wiem jedno. Czuję się, jakbym nie widziała się z wodą i mydłem od co najmniej miesiąca i pomińmy fakt, że wcale tak nie jest- to tylko kupa bzdur. Wyciągam więc nogi, tak po prostu, żeby się rozprostować i widzę… Kurwa, co to? Siniak? Kolejny? Nie, to nie boli. Może nowa blizna? Też nie, ale mniejsza. Bo właśnie sobie coś uświadomiłam- mama dzwoniła z porcją wiadomości dotyczącą egzekucji osoby mojej, jak również Billa. Odwracam się w takim razie i próbuję go obudzić, znaczy się Jeffa, ale… On nie musi iść, on tu przecież mieszka.
Co studiujesz, Jenny? Ach tak, debilologię.
Sięgam na drugą stronę łoża i…
- Obudź się, pało, chcą nas wykastrować.
Ponownie: chwila uwagi, chwila skupienia… i nic. Jak trup. Głuchy, głupi trup.
- Bailey! – chyba nie powinno się bić ludzi o… ósmej nad ranem.
Dalej nic? Głupi penis.
- Williamie – nazywanie go w taki sposób musi zadziałać, bo jak nie to, to co? – Wstawaj, ja cię proszę.
Doczekałam? Prawdopodobnie tak, bo przeciąga się jak pozbawiona życia glizda i mamrocze pod nosem coś, czego nie zweryfikowałby nawet święty, chociaż jestem prawie pewna, że w chwili obecnej lecą na mnie bluzgi i to z dwóch powodów: obudziłam go i nazwałam Williamem.
- Czego ty ode mnie chcesz – zapomniał akcentować pytajnika. Panicz od angielskiego by się wkurwił.
- Mówiłam, musimy wracać do Obozów, bo chcą nas wykastrować – mówię. I to żywcem!
- Ale czekaj – ziew – co?
Historię czas zacząć:
- Przed jakimiś… kilkoma chwilami obudziła mnie pani mama tego wała – i wskazuję na Jeffa – i powiedziała, że dzwoniła moja mama. No i ta przekazała mi, że mamy wracać do domu – chwila, to wszystko? – Tak, to tyle.
- Oo – poznajcie najbardziej elokwentnego człowieka na globie. – No dobra.
Mówi, co wyżej widnieje i teoretycznie próbuje się rozbudzić tworząc wręcz symfonie z własnego ziewania. Tak, jest pozbawioną życia glizdą. A glizda ta – dopiero gdy mija kilka lat – zwleka dupę z wyra i wyrusza w poszukiwaniu swoich ubrań, co po jakimś czasie wnikliwych obserwacji robię ja sama. Pozbywam się ubrań tego tam, co ma nas w gdzieś i śpi, i wdziewam stare jeansy, które wieki temu zaatakowały szczury. No, przynajmniej moja mamusia tak twierdzi, i jak wszyscy się domyślają – uwielbia mój styl. Uwielbia jak żebrzę od niej pieniądze na koszulki z zespołami i spodnie, które później i tak niszczę, większość celowo, niektóre przypadkiem. Mówię to całkowicie serio, kiedyś podarłam i zabiłam na śmierć tą część garderoby podczas uciekania… przed policją, najprawdopodobniej. Tak, dzięki wielkiej łasce Billa jestem drugą najbardziej znienawidzoną osobą w tym cudownym Lafayette.
Ale wróćmy do chwili obecnej.
Jeff zbudził się ze snu zimowego, a po dogłębnym wytłumaczeniu całej sytuacji – dlaczego uciekamy z miejsca zbrodni – stwierdził, że ma to w poważaniu i usiłował spać dalej. Tak, celowo powiedziałam „usiłował”, gdyż wraz z Billem skutecznie mu to utrudnialiśmy wymieniając się nie tylko opiniami, ale podejrzeniami, co do tortur domowych. Pierwszym wcześniej wspomnianym podejrzeniem będzie ucieczka przed żywym człowiekiem-patelnią, który będzie usiłował rozkwasić nam nią mózgi na ganku. A z racji tego, że patelnia jest przedmiotem ciężkim, domyślam się, że któryś z rodziców ograniczy się do własnego kapcia. Na koniec jednak przejrzeliśmy na oczy i spojrzeliśmy na sprawę dosyć realnie i obstawiliśmy najbardziej prawdopodobne – nasi ambitni rodzice, jak z resztą zawsze ograniczą się jedynie do tortur psychicznych. W moim przypadku będzie to rozmowa, a właściwie monolog zawierający wkładkę na temat przedwczesnego utraty dziewictwa. U Billa na (nie)szczęście będzie ta procedura tortur ograniczała się do wyzwisk od debili i nieudaczników. Co prawda z pierwszą obelgą się zgadzam, ale nie powinnam teraz tego mówić, prawda? Czy debil, czy nie, i tak go kocham.
Tak czy inaczej, w chwili, gdy mięliśmy się żegnać soczystym „do później, chuju” z Jeff’em i staliśmy już w progu przypomniała mi się bardzo istotna kwestia.
- Przechowasz dla mnie Lucjana? – pytam i pragnę dodać, iż Lucjan to moje nowe cudo, to mój nowy i zarazem pierwszy bas. – Starzy urwą mi dupe, jak go przytaszczę do domu.
Na tym właściwie kończy się wymiana zdań. Jeff zgadza się bez dłuższego zamyślenia i odwracając się na bok, twarzą do ściany, czeka aż wyjdziemy, tylko po to, by wrócić do fascynującego gnicia i pogrążeniu się w dalszej części marihuanowych snów. O ile jest takie słowo. Ale wychodzimy, tak, wychodzimy i człapiąc schodek po schodku staramy się unikać konfrontacji z Panią Domu, jak i z lustrem stojącym przy drzwiach, które ułamek sekundy później zatrzaskują się delikatnie, a w nas uderza ze zdwojoną siłą słońce i bezczelnie pozbawia wzroku na jedną, krótką chwilę. Wydaje mi się – szczególnie w takich momentach – że jestem wampirem i pokazywanie się światu o poranku, przy pełnym słońcu jest niebezpieczne. Spalę się, stracę wzrok, albo w najgorszym wypadku opalę. Nienawidzę być opalona, kocham być blada. Tak samo Billy, szczególnie, że jest rudzielcem, a opalony rudzielec to nic atrakcyjnego.
A tak swoją drogą: co ja pierdole?!
Rzecz w tym, że ruszamy w lewą stronę, w tą, która teoretycznie zaprowadzi nasze osoby do obozów zagłady, czyli dla nieogarniających umysłu mego – kierujemy się do domów z wizją wyżej wspomnianych tortur. Początkowo w milczeniu, później dopiero powstaje dialog.
- Ciekawe, co tym razem wymyślą – mówi Bill. Ręce ma w kieszeniach, a myśli gdzieś daleko stąd. – Nie mają prawa się nas czepiać, nie? Albo się awanturować czy coś – chwila namysłu. – Mamy po siedemnaście lat, do chuja, i swój rozum też, a traktują nas jakbyśmy mięli, co najmniej siedem lat – podkreśla słowo „siedem”, a monolog toczy się dalej. – Chcę się wyrwać od tej patoli, no ale gdzie pójdę… Pod most? Albo. Może wyjedziemy? Tak razem?
- Tak, jasne – odpowiadam. – Wyjedziemy bez grosza przy duszy, dokumentów, a w podwózce stopem, zgwałci cię jakiś pedał – teraz myślę ja i zastanawiam się dlaczego to powiedziałam, bo przecież… - Chociaż to nie byłby pierwszy raz, wiesz, z tym wyjazdem.
- Ale zawsze wracaliśmy. Nawet nie wiem, dlaczego wracaliśmy, no ale wiesz – mówi, i brakuje mu w tym pewności, jakby się z tego powodu wstydził, czy coś.
- Nie, właśnie nie wiem – przerwa – myślisz, że nie wytrzymamy jeszcze roku?
- Wytrzymać, wytrzymamy – mówi. – W końcu jak się siedemnaście lat siedzi po uszy w gównie, to jeden rok nie robi jakiejś większej różnicy, nie?
- Też racja.
Nagle zrobiło się poważnie; nagle rozmowa się urwała. Jestem pewna, że Bill zagłębił się w tą myśl w stopniu podobnym do mnie, bo. W końcu mamy plan, nie wiem, czy wiecie. Mamy plan, by zacisnąć poślady i zęby, żeby przetrwać rok szkolny na dwójach, jako-tako zdać maturę i wyjechać stąd jak najdalej. I nigdy nie wracać. I to wszystko we trójkę, bo w tym- najlepszym na świecie składzie jesteśmy gotowi podbijać świat, taka prawda.
Ale póki co- jesteśmy w Lafayette. Na kompletnym zadupiu, człapiąc jak na ścięcie, jak więźniowie w Auschwitz idący do komór gazowych. Może i wszystko wyolbrzymiam, ale szczerze mówiąc- chuj mnie to obchodzi. Nie mam humoru, po słońce wali po oczach, a Bill – gdy rano nie zobaczy się z prysznicem – jest nie do wytrzymania. I nie dlatego, że zachowuje się jak baba na chwilę przed porodem, ale dlatego, że do złudzenia przypomina zapomniane, szkolne śniadania. Te kanapki, samotne, o których nikt nie pamięta, i których nikt nie je. Zawsze im współczułam, szczególnie po jakimś tygodniu spędzonym w folii, bo takie pozornie niewinne mogłyby robić za broń masowego rażenia, czy coś. Bailey jest teraz taką bronią, bombą o niesamowitym zasięgu, więc modlę się, żeby ta droga w jakiś magiczny sposób straciła na długości, ale prawdę mówiąc- mogę się pocałować w dupę. O tej godzinie autobusy nie kursują, a od Kwatery Dzwonków do Domu Uciech jest jakieś godzina/pół godziny drogi, ewentualnie, jak pali się grunt pod dupą. Z takiej też racji nie będzie nam dany rozkoszny spacerek i podziwianie pozostałości cywilizacji, więc poganiam tego tam i droga – mimo, iż prawie całkowicie w milczeniu – po pewnym czasie dobiega końca, a stojąc tak pod płotem, który rozdziela nasze domostwa, pod wpływem stresu, czy też kompletnego wkurwienia powracamy do wymieniania refleksji.
- No to co – mówi – powodzenia?
Moja osoba w takich chwilach, przy takich widokach czuje się po chamsku rozłożona na łopatki – czuję się jak zła siostra, bo pociąga mnie mój własny brat. Chociaż z drugiej strony, myśląc całe prawie życie w ten sposób, i wmawiając sobie, że jesteśmy rodzeństwem- pozostałam dziewicą. Żelazną dziewicą. Z krwi i kości.
- Ale czego ty się boisz? Opierdolą i po krzyku – tylko w teorii.
Spuszcza głowę, uśmiecha się, niby tak dyskretnie, znowu spogląda na moją osobę, rzuca krótkie „do później” i kieruje się do Obozu. To samo robię ja, i wyczuwam wręcz w kościach bliski kontakt z chodnikiem za jakieś pięć sekund.
Jebany.
Bill Jebany Bailey.
Młody, kurwa, Bóg z rozwianą rudą czupryną.
NIE.
Ale idę dalej. Nie poddaję się grawitacji i krok za krokiem zmierzam w kierunku drzwi. W tej chwili, tak szczerze mówiąc, mam wyjebane, co powiedzą mi moi ukochani. Mam gdzieś, czy opierdolą, czy pogratulują podtrzymanego życia. Tak na dobrą sprawę powinnam sama sobie pogratulować- nie zapomniałam, że klucz do domu leży pod wycieraczką, czy jak to tam się nazywa. A wiecie co? Klucz owy nie znalazł się tam bez powodu: po prostu – jak to człowiek mądry po szkodzie – doszłam do wniosku, że w stanie kompletnie nieświadomym, w stanie upojenia procentowego wyczynem jest szukanie klucza po całym ogródku, szczególnie pod krzakami, które uwielbiają kraść moje rzeczy, bo zdarzało się tak. Kradły mi flaszki i jeszcze więcej flaszek. No i klucze, ale o tym już wiecie.
Tak czy inaczej otwieram drzwi, które skrzypią z rozpaczy, że wróciłam; po chwili zamykam je za sobą i słyszę gotującą się wodę i telewizor na chodzie, czyli- mama w kuchni, ojciec w salonie. Zdołałabym się cichaczem wślizgnąć na górę, gdyby nie fakt, że słyszę jedno, wielkie i groźne:
- Jenny!
I idę za głosem ojca jak posłuszny robot zaprogramowany – jak nigdy – na wykonywanie rozkazów. Po drodze ściągam trampki, stawiam w miejsce, gdzie stać powinny, kurtkę przewieszam przez ramię i staję obojętnie we wnęce do wyżej wspomnianego salonu. Widok piękny nie powiem. W Domu Uciech Stevensonów zawsze panuje porządek, więc meble i stolik, na którym tatusiek położył niedomyte stopo-podobne błyszczy się jak psu narządy. Że tak delikatnie się wyrażę.
- Słucham – mówi i chyba specjalnie, żeby działać im na nerwy, milczę. A z racji takiej, że człowiek ten nie poddaje się od tak, kontynuuje. – Tak trudno było wczoraj wrócić, co?
- Spałam u Jeffa i żyję, jakbyś nie zauważył – spokój mnie uratuje, tak.
- Wiesz, nie czepiałbym się, gdybyś spała u jakiejś koleżanki, czy coś.
Teraz widzę szklankę w jego dłoni, bo mówi to i upija łyka. Nie ma w zwyczaju pić od rana, ale w sytuacji „krytycznej” możliwe jest wiele. Widzę też niedopałki w popielniczce, przez co i mi zachciało się palić. Dzisiaj nie było mi dane molestować papierosa, a nie śpię od dwóch godzin, więc to wyczyn.
Ale wracając:
- Kiedy nocuję u Billa, jakoś tak nie zrzędzisz – i taka prawda.
- Bo jesteś pod ręką – mówi, a mi owe właśnie ręce opadają. Ten człowiek jest niemożliwy…
Gdyby tego było mało, w „akcję” wkracza kobieta zwana moją matką i bezczelnie wtrąca się w rozmowę.
- Mogłaś chociaż zadzwonić i powiedzieć, że tam będziesz – ma w ręce kawę i siada obok ojca. Na nieszczęście nawet stamtąd mają dobry widok na mnie. O zgrozo.
- Ta, jasne – mówię, ale ciśnie mi się na usta co innego. No cóż. – To wszystko, czy jeszcze sobie postoję?
- Wszystko dobrze? – pyta ojciec. Ale w jakim sensie, tatuśku?
- Tak – nie stać mnie na więcej, więc idę na górę, do siebie.
KURWA, NIE WYKASTROWALI MNIE!

~*~

Po pierwsze: PRZEPRASZAM, że znowu dwa tygodnie, no ale cóż. Już o tym wspominałam.
Po drugie: tytuł, jak i sam rozdział sensu nie mają, ale przynajmniej jest dłuższy, więc.
Po trzecie: nie wiem co po trzecie, więc powiem, że proszę o komentarze i ujawnienie się ninjy, o ile takowe istnieją. :)

CHAMSKA REKLAMA: czyli blog panny, która dała życie Gabrielle z During The November Rain. Zaglądajcie, czytajcie, do nadrobienia tylko rozdział i prolog. :)

4 komentarze:

  1. Zaczęłam czytać, zaraz jak mnie poinformowałaś. Z pewnych przyczyn skończyłam teraz. Spać mi się chce, więc komentarz nie będzie jakiś super.. W sumie mój mózg nie pozwala mi na żaden komentarz, ale wypadałoby coś napisać. Także .. jest zajebiście no. Serio... mimo, że rozdział tak w sumie o niczym - no bo o niczym, przyznaj. To i tak mi się podobał. No i były Penisy ;_; . A tak poza tym, to ja jestem ciekawa do czego to wszystko zmierza. Jak to się skończy. Czekam na następny.
    Pozdrawiam.
    Proszki już wysłałam sową.

    ~Michelle.

    OdpowiedzUsuń
  2. Taką penisową poezję to ja mogę godzinami czytać i mój mózg nie ucierpi. Może i ten rozdział i jest o niczym, ale zara zara jest Jeff śpioch ruda wiewióra co boi się słońca z naczelnym wampirem Jenny. Jest monolog, z których rudy słynie i są Boże pożal się rodzice, którzy chyba nie wiedzą po co mają te dzieci, no ale mają i na straszeniu kończą hahahah. Jest genialnie a to dlatego, że tak zajebiście piszesz, co mam nadzieję już wiesz. A co ze starym opowiadaniem? Będzie nowy rozdział? Czekam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Anonimowy18 maja, 2014

    Wyłączyło mi się GG, więc dopiero dzisiaj przeczytałam rozdział. W sumie to nie wiem co powiedzieć, więc napiszę/narysuję (?) serduszko jako wdzięczność za Twoją pracę <3 / Aneta

    OdpowiedzUsuń
  4. Na poczatku przepraszam za literowki i brak polskich znakow w komentarzu, ale jestem na tablecie i ta klawiatura niestety wymaga wiecej pieszczot, zeby ja zadowolic, niz ta komputerowa.
    Po drugie, chryste panie jak ja kocham Twoj lekki styl, taki gladki a jednoczesnie pelny, niczego nigdy tu nie brakuje w opisac i w ogole jest tak ideanalnie <3 Porownanie Axla do sniadania robilo moj dzien dzisiaj, naprawde. Szkoda, ze rozdzial taki krotki, ale to tylko jeszcze bardziej wzbudza niecierpliwosc w oczekiwaniu na nastepny, a zniecierpliwieni czytelnicy to dobrze czytelnicy :D

    Tak btw u mnie nowy rozdzial, wreszcze, opozniny o 3 dni, ale rozdzial nie okres, moze sie spozniac xd

    OdpowiedzUsuń