sobota, 31 maja 2014

Rozdział 55.

Rozdział tak trochę z dupy. I do dupy.
Kiedyś powstanie kolejna część Roses Of Swing, ale przyznam się, że nie czuję tak tego, jak... hm, tego. Tego, do czego powstało już pięćdziesiąt pięć wesołych rozdziałów, ale kogo to obchodzi?

W ogóle, wasza ukochana, kurwa mać, czekoladka będzie przechodziła wielce stresy w tygodniu, więc każdy komentarz będzie brany jako swego rodzaje wsparcie na duchu. A takowe się bardzo, bardzo przyda. <3

Enjoy, fuckers! :-*

~*~

Siedzę, niby samotnie przy barze, w miejscu, w którym nie byłam przez całą wieczność. Sączę wódkę z lodem, jakby miała być moją ostatnią i obserwuję dym unoszący się pod sufitem wraz z rytmem muzyki. Tak cudownie się ze sobą zgrali. Zgrały. Te dwa zjawiska – dym i muzyka. Nie ma tu z kolei powietrza, jedynie upał, który tańczył na zewnątrz i w poszukiwaniu ukojenia zawędrował do Rainbow. Nie lubię tego, gdy owy upał wypełnia pomieszczenie i pali się, desperacko próbując zapomnieć o swojej roli w świecie. Podobnie mam i ja, właśnie w tej chwili, gdy ze zjawisk jakże pięknych przenoszę się na znienawidzone przedmioty- ludzi. Takie kukiełki, każda inna, a jednocześnie taka sama. Dziewczyny z burzą sztucznych loków na głowie próbują zaimponować każdemu, kto odziany w skórzaną kurtkę definitywnie wystrzega się fryzjerów jak zła koniecznego. Co prawda doskonale je rozumiem, po części, bo z jakiej racji moja osoba może się na ten temat wypowiadać? Niegdyś ćpunka zakochana w rockmanie, teraz jego dziewczyna. Kobieta. Własność…? Nie, nie mogę dopuścić, by takie scenariusze nade mną zapanowały.
Ale zamawiam kolejną wódkę.
I kolejną.
I kolejną.
Czekam, aż Nadia skończy swoją zmianę i przyjdzie pan, którego swego czasu tak bardzo uwielbiałam. Zwał się Charlie, słuchał disco, ale był nieludzko przystojny. Więcej o nim nie wiem, bo miał w sobie coś, co działało jak pas cnoty na jakże napaloną i pojebaną mnie- miał serdeczny palec odziany w obrączkę, czego nigdy swoją drogą nie rozumiałam. Coś takiego marnowało się, tak po prostu.
Wspominałam już coś o ludziach? Tak, te małe żałosne żywota są piękne. Czy to grupkami, czy to samotnie; czy to przy procentach, czy bez nich zabawić się potrafią. I przy okazji zirytować tak aspołeczne anomalia jak ja- panna śmieje się tak głośno, cholera wie z czego, że lada moment płuca jej eksplodują, a sylikony z cycków przykleją się do twarzy kolesia naprzeciwko. Ciekawe porównanie, nieprawdaż? Otóż to, wystarczy się przyjrzeć: dwie napompowane poduszki powietrzne twarde do tego stopnia, że mogłyby powalić przeciętnego Kowalskiego, ale chwila, chwila… Czy ja w tym momencie opisuje zderzak jakiejś panny? Jimie Słodki, więcej wódki proszę! I ją dostaje, nie wiem, czy wiecie, bo Nadia jest wyjątkowo miła, jak nigdy. Szczerze mówiąc zawsze traktowała mnie jakoś z góry, a teraz – kiedy przeszła mi ochota pobicia jej – chyba rozumiem powód owych zachowań. Ja byłam zwykłą ćpunką puszczającą się za prochy, czyli zupełne jej przeciwieństwo, niebo a ziemia. Ona była – w sumie dalej jest – tak zwaną „porządną kobietą”, co jest jednocześnie kurewsko śmieszne, bo w barach dla pojebanych rockersów tacy ludzie nie pracują, no ej! Może dlatego nie traktowałam jej poważnie?
Mniejsza z tym, bo wychodzi.
I powietrze od razu nabiera kolorów tęczy, a atmosfera robi się przyjemna- wcześniej, żeby się powiesić wystarczyło podskoczyć. Albo to tylko moje słodkie urojenia.
Zapomniałam wspomnieć, że cały ten czas siedzę bokiem- po lewej stronie widok na najpiękniejsze miejsce przy barze, czyli półeczki z butelkami, a po prawej- reszta niedojebów, którzy po piątej czy szóstej szklance wódki zaczynają się mnożyć. Jeden koleś nawet jest Elvisem, ale to tylko przez jedną, krótką chwilę, by później – dosłownie chwilę – uzmysłowić mi rzecz niemalże oczywistą: upadłam za nisko, zdecydowanie, bo zrobiłam się praktycznie niczym. Odpuścić sobie, czy nie… Oto jest pytanie! Nie, chcę delektować się jeszcze. Delektować się wypalaniem gardła żywcem.
Odwracam się do baru i…
Charlie!
- Kogo moje oczy widzą! – a usta wykrzywiły się w alkoholowej radości.
- Święty Boże, młoda, co ty tu robisz? – tradycja jak widać potrzymana: rozmowa rozpoczęta wycieraniem blatu i zadanym w międzyczasie pytaniem.
- Siedzę – a przynajmniej próbuję – i piję, tak jakoś.
- Nie żeby coś, ale taką cię pamiętam – mówi. – Zgarbione plecy i szklanka w dłoni – znowu przerwa, a ja ukradkiem się uśmiecham, tylko nie wiem z jakiego powodu. – Co się stało, że tak dawno cię nie widziałem?
Teraz czas na tandetę: żel na włosach czysto kasztanowych odbija się od każdej lampy w pomieszczeniu. Są jak magnes na światło, gdy pochyla się do mnie, a ja zazdroszczę mu zdrowej cery- moja wygląda jak zdarta z twarzy zombie.
- Co się stało? – tak, o to pytał. Podpieram się ręką i myślę o słowach. O zdaniach, literach, kropkach, przecinkach. – W sumie, to nie wiem, dużo się działo ostatnio.
Dobrze mówię?
- Możesz mi powiedzieć – jakiś facet podchodzi do baru, mówi coś, a właściwie bełkocze, po czym Charlie nalewa mu whisky, i zwraca się do mnie. – W końcu jestem barmanem, to część mojej roboty.
- No co ty nie powiesz – naprawdę powiedziałam to na głos? Zapić, zapić, zapić…!
Pan „jestem barmanem” się śmieje. Hm. Wypluć, wypluć, wypluć…?
Mniejsza z tym. Tak, mniejsza, bo już go nie słucham. Tak – ponownie – bo mówi coś, a ja go nie słucham. Powtarzam się? Jebać to. Bo… bo… słyszę coś, no, niezłego. Gitara ładnie chodzi, tak lekko, przyjemnie, do tego stopnia, że w magiczny sposób uruchamia moje palce do bębnienia po blacie. I ten głos, bosze, głos! Jak miód. I don’twanna loose your love tonight… No, trafnie. Dlatego pytam:
- Charlie…? – przerwa. – Co to teraz leci?
Chwila przerwy, chwila skupienia, aż przypominam sobie, że pan ten nie gustuje w zajebistościach.
- Martin! – więc się drze. Ciszej, błagam. Ale Martin… Kto to taki jest? Bramkarz, kolejny barman, miejscowa dziwka? – Co to teraz leci?
Jenny, ochujałaś, kochanie?
Martin to naczelny pan od muzyki.
- Outfield! – drze się i on, z drugiego końca. Miejsca. Rainbow, cholera jasna.
No a ja myślę i czuję w ustach rozdzierający się na pół słownik.
- Żyje już tyle lat na tym świecie – łyk wódki – a nie znam takiej zajebistości. Charles, co się ze mną dzieje? – powtórka z rozrywki i łyk wódki. – Strasznie zaniedbałam ostatnio muzykę: zatrzymałam się na edukacji – czekaj, co? – Nauce? Chuj. Utworach zespołu mojego… faceta, których nawet nie słyszałam. No, może ze dwa mi zagrali. Ale były zajebiste, Morrisonie, żebyś ty ich usłyszał na żywo…
Dopijam słodki napój i czekam na komentarz do monologu.
- Młoda, nie pij tyle – skutki picia wódki? Tak czy inaczej odbiera mi moją ukochaną szklankę, już pustą i chyba udaje, że ją myje. Ale chwila moment. – Ale chwila moment – nie mówiłam? – Spełniłaś marzenia? Jesteś dziewczyną muzyka?
- No – poproszę brawa za moją błyskotliwość, należą mi się.
Dalej coś mówi, jednak znowu go nie słucham, tak jakoś. Wolę jednak skupić się na muzyce, i udając, że jestem inteligentna wnikliwie analizować jego słowa, wiecie, czy spełniłam marzenia… Ale poddaję się i tego nie robię. Jestem zbyt pijana. Ale – i tu się powtórzę – zamawiam po raz już nie wiem który kolejną wódkę z lodem, oddaje temu tam ostatnie pieniądze i staram się panować nad mięśniami twarzy, kiedy wypijam wszystko duszkiem. Nie wiem dlaczego, ale czuję nieodpartą potrzebę opuszczenia budynku i skierowania się w stronę przeciwną do wesołego domostwa Stevensonów. Czyli idąc dalej tym tropem… jeśli w stronę przeciwną… to do hellhouse? O nie! Pójdę, gdzie poniosą mnie me obolałe stopo-podobne i – oczywiście jak nigdy – zdam się na los.
Takim oto sposobem, chwiejnie, niestabilnie, kroczek po kroczku zmierzam do wyjścia. Oślepiona lampami, które udają ludzi, bo ledwo żyją i piękną twarzą pana brodacza przy jednym ze stolików. Nie poddaję się pokusie i nie idę do niego z rękoma wyciągniętymi, niczym wołające o pomstę do nieba, tylko po to, by dotknąć ósmy cud świata na jego twarzy. Zawsze kochałam brodaczy. Brodaczy i perkusistów. A jestem w związku z gitarzystą, który goli swój dziewiczy wąsik. Ironia losu, czy zwyczajnie mam pecha?
Nie mam za to pecha spoglądając się na gwiazdy i oddychając pierwszy raz od jakiegoś czasu pozornie czystym powietrzem, które oczyszcza mnie, może orzeźwia i czuję się jak piętnastolatek po swoim pierwszym pornosie- piękno w czystej postaci i ta błogość, świeżość, nawet mimo tego, że zrobiłam się w trzy dupy. Ale czy to jest pora, by rozwodzić się na temat moich skłonności do zalewania pały? Nie jestem tego pewna, dlatego wolę po prostu podziwiać okolicę- stare, dobre Sunset wypełnione po brzegi i trochę niedoszłymi gwiazdami rocka, jakimiś dilerami, a od czasu do czasu zdarzy się nawet zwolenniczka najstarszego zawodu świata. Ekhm, dziwka. Ale nie przeszkadza mi to, lubię te kobiety; są otwarte – dosłownie i w przenośni. Kolejny alkoholowy uśmiech pojawia się, gdy mijam kolejne bary i sklepy i wszystko to, co znajduje się… tutaj. Sunset Strip ma w sobie taki urok, pozornie niezrozumiały dla starego ujadacza, jednak ja dalej go widzę- neony wypalające żywcem oczy i muzyka, niby kontrastująca, ale zawsze najlepsza, działająca jak heroina dla uszu. Uspokaja. Cholernie odpręża. I pobudza wszystkie zmysły.
Ni stąd ni zowąd. Staję pod budynkiem i w myślach walę głową w ścianę. Tak rytmicznie, do muzyki z naprzeciwka, bo jest mi w dziwny sposób znajomy, więc po przebiciu się do Chin, dwa lata później, po przeczołganiu się po klatce schodowej pukam do drzwi i stojąc ledwo, ledwo, staram się zmyć z twarzy ten kretyński uśmiech do momentu aż otwierają się bramy piekła.
- Gaaaabriellee! – mówię, podobno. – Siema, mordo!
- Jenny? – tak serio pytasz?
- Nie, Roger Waters, miło mi cię poznać – wyciągam dłoń w geście powitalnym, bo przecież mam dobre maniery.
Witam. Jestem Roger Waters i nie mam pomysłu na część dalszą.
- Ile ty żeś w-wypiła? – pyta, niepotrzebnie, bo wydaje mi się, że…
- A ti, ti, też nie o suchym pysku, widzę – no co? Wiem, kiedy wypije.
Słodkim rozkazem do zamknięcia twarzy zaprasza mnie do środka, by podziwiać dawne miejsce mojej egzystencji. Ściany, niegdyś białe nie zmieniły koloru, ten sam mahoniowy parkiet, gdzieniegdzie przyozdobiony plamami po jedzeniu i te kilka starszych od świata obrazów na wyżej wspomnianych pustych i smutnych ścianach. Parkiet prowadzi mnie przez mini-korytarz do kuchnio-salono-podobnego, gdzie czeka niespodzianka. Straciłam rachubę, która to już dzisiaj…
- Eriiiiin! Siema, mordo!
Aktorstwo na poziomie wręcz olimpijskim, o ile mówić tak można, ponieważ nie jestem jakoś specjalnie rozentuzjazmowana na widok tej pani. Dlatego też udaje. Dlatego znoszę w milczeniu, podlanym pozornym, tylko pozornym spokojem, jak wstaje i po przejściu trzech kroków w przód, a ze stu w tył, przykleja się do mnie jak niegdyś Steven. Czyżby narzeczona wiewiórki zmieniła drużyny? Nie, po prostu… po pijaku jestem skończonym homofobem.
Odkleja się ode mnie ułamek sekundy później, mówi, tudzież bełkocze rzeczy niezrozumiałe i nalewa mi winiarza dumnie stojącego na stole. Ano, i Gabs siada z powrotem do stołu. No i ja za nią. I Erin. FUCK!
- Opowiadaj – to Erin. – Jak było?
- W sumie dobrze – mówię. – Poszłam do baru, trochę wypiłam, pogadałam z Charliem… Stara bieda. No i całą kasę wydałam na wódkę, ale to nic.
- Ja nie o to pytam – znowu Erin mierząca mnie wzrokiem niczym pedofil pięciolatka.
- Ale…
- A kto to ten Charlie? – teraz Gabrielle. Siedzę między nimi i zaraz skręcę sobie kark.
- Charlie to…
- Cicho, mów, jak było z Izzym!
Przepraszam, czy mam prawo się, kurwa, wypowiedzieć?
Ale chwila, moment… CO?
- Skąd o tym wiesz? – mówię, czy pytam szybko, bo już to już instynkt. Przeczucie, że ktoś mi przerwie, tak.
- Axl mi powiedział, że Izzy mu powiedział…
- Nieważne.
Teraz przerywam ja i czuję się Bogiem. Czuję się też gównem, bo tajemnica wyszła na jaw… bo to była tajemnica, nie? Już nie mogę prowadzić soczystych burz mózgu, które rozpamiętują każdą sekundę pobytu na urlopie, nie mogę cieszyć się tym w błogiej niewiedzy otoczenia- mogę jedynie się wkurwiać, bardzo, albo ich wszystkich pozabijać. Chociaż z drugiej strony, dlaczego tak bardzo zależy mi na dyskrecji? Przecież to nic, prawda? Niczym jest też to – a przynajmniej mam taką nadzieję – że zachowuję resztkę jakiejkolwiek godności, bo po raz pierwszy, po pijaku, jestem w stanie trzymać język za zębami. Stwierdzam uroczyście, iż na urlopie było – mówiąc skromnie – zajebiście, a wracając do fascynującej konwersacji, pijemy w trójkę wino do wyimaginowanej kolacji.
Tyle w temacie.

8 komentarzy:

  1. Ojej ale się dzieje. Jenny wraca do dawnych nawyków byle tym razem nie przeholowała. Jako, że jestem w dupnym nastroju to ten rozdział mnie tak trochę dobił i udzielił mi się ten nastrój. Kurwa nienawidzę życia coraz bardziej. Żyję wśród pojebów, nic się nie układa i jest do dupy jak zwykle. Widzę, że u Ciebie nie lepiej. Nic nie ma sensu, tak naprawdę to nigdy nic nie miało sensu. Teoretycznie powinnam Cię pocieszyć, ale nie jestem z tych co wciskają tanie kłamstwa. Nie oszukujmy się, będzie coraz gorzej. Czas wypierdalać z wielmożnego kraju byle najdalej. Do dupy ten komentarz, wybacz.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie stresuj się Czekoladko <3
    Jenny, Jenny, Jenny, stare akcje powoli wracają, ale fajnie! ^^ Oby tylko tym razem nie przesadziła. Polubiłam barmana, fajny kolo :D No ale co tu więcej mówić? Twój blog to zajebistość sama w sobie <3 / Aneta

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak, w dalszym ciągu proszę o powiadamianie mnie. Ja nadrobię! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. W wielkim trudzie, bólu i znoju powstał nowy rozdział na http://adlers-appetite.blogspot.com. Liczę, że wybaczysz długi zastój po przeczytaniu mojego cienkiego jak kompot ze ścierki usprawiedliwienia.

    Info ogólne: wszystkie Wasze nowe rozdziały przeczytam, nadrobię, jak tylko wrócę do krainy żywych istot funkcjonujących w naszej rzeczywistości, bo póki co, jestem w jakiejś równoległej i chujowej.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dobry rozdział. Bardzo dobry. Widzę, Jenny zaczyna wkurwiać rzeczywistość, więc idziemy się schlać.
    A ty, Czekoladowa, odstresuj sie trochę. Może pocieszy cię fakt, iż niedługo wakacje, może nie. Tak czy siak, weny życzę i...tyle.
    Mist.

    OdpowiedzUsuń
  6. Po pierwsze, dziekuje za Twoj piekny i jak zawsze najbardziej tresciwy komentarz, po drugie, przepraszam za brak polskich znakow, ale znowu pisze z tego szatanskiego tableta, po trzecie, do puenty.
    Jak zwykle mnie czule polechtalas, staram sie bardzo oddawac charaktefy bohaterow, a ostatnio poczulam lekka niemoc w pisanih w ogole, a zwlaszcza w dobrym pisaniu, zainspirowalas mnie (zainspirowal mnie jeszcze Duff, ktorego troche wiecej niz 24 h temu widzialam na zywo, 3 metry ode mnie <3). Nie wiem, kim jest Effy ze Skins, ale az chyba sobie ogarne i ja obczaje, skoro taka podobna do mojej Korn.
    Caluje i sciskam :*

    OdpowiedzUsuń
  7. Strasznie się cieszę, że jesteś i że piszesz! Uwielbiam czytać dzieła wychodzące z Twojej głowy i palców, bo tak świetnie Ci to wychodzi. Już wcześniej wiele razy Ci to powtarzałam, ale nie zaszkodzi kolejny raz połechtać Twoje ego :)
    A rozdział świetny, dużo dialogów, co mnie jeszcze bardziej cieszy. Życzę Ci dużo weny :)

    OdpowiedzUsuń
  8. U mnie nowy rozdział i trochę krzywych refleksji - adlers-appetite.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń