poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Rozdział 56.

*CZO TA CZEKOLADOWA, MYŚLI, ŻE MOŻE TAK SOBIE PRZESTAĆ PISAĆ?! ZMIENIA ZDANIE PIERDYLIARD RAZY NA MINUTĘ I MYŚLI, ŻE JEST FAJNA!!!!11!!!1*


Tak, a ja wolę sobie robić z tego jaja i mówić, że byłam "artystą w depresji". :)
Zapraszam na wigilijny rozdział w środku sierpnia c:

~*~

24 grudzień 1988r.


Jedyne, co mogę teraz powiedzieć, to to, że nienawidzę chodzić na zakupy. W szczególności do spożywczych; ze względu na moją samo-jebną diagnozę schizofrenii, bo wszyscy ludzie się na mnie gapią, coś chcą mi zrobić… albo może to co innego? Tak, gapią się, bo wdziałam łachy typowej ćpunki, albo jeszcze nie do końca wytrzeźwiałam po wczorajszym. Z kolei - już pomijając ludzi – to żarcie na półkach mnie prześladuje. Myśli pewnie, że skoro wygląda tak ładnie, zapakowane w pudełka, jest takie fajne. No, może pomijając dział mięsny, bo on może się wstydzić za swoją śmierdzącą egzystencję. Fajne Pudełka są kompletnym przeciwieństwem mojej osoby- kwalifikuję się prędzej do tego obleśnego mięsiwa. W szczególności, że swego czasu to wszystko jeszcze żyło, i to mnie przeraża. Nie fakt, że porównuję się z mięsem, tylko to, że żyjemy w pierdolonej dżungli. Jimie Słodki, band Izzy’ego byłby dumny z tego porównania. Nawet nie pamiętam jak się nazywają… ale wracając. Dżungla. Polowania. Zwierzyna. Drapieżnicy. Tak. Ludzie zjadają mięso. Niegdyś żywe stworzenia. Oni wszyscy są bandą kanibali!
Ale co ja, na Morrisona, wygaduję.
Wesoło spaceruję z Gabrielle po sklepie i tego się trzymajmy: dnia poprzedniego, wczoraj znaczy się, wyszła na jaw rzecz poniekąd ponura. Mianowicie nie wiem, czy pamiętacie, ale Pani Gabs zajmuje się dilerką. Od ćpunów dostała cynk, że ktoś ją sprzedał na policję i musi zwijać manatki, jeśli nie chce wyroku, a to – spójrzmy prawdzie w oczy – byłoby nieuniknione. Spłukała całe swoje zapasy w kiblu i zgłosiła się do dobrej Jenny o pomoc. Ta oczywiście nie miała wątpliwości, co do ratowania ludzkiego istnienia i przyjęła ją pod swój dach. Teraz mieszkanie Gabs stoi puste, a za pieniądze ze sprzedanych na złomie sprzętów – telewizor, pralka i inne sprawy – nakupiła najtańszej wódki i nie pozostałyśmy trzeźwe. Mój ojciec też w tej pięknej libacji uczestniczył, bo przecież nie może przejść obojętnie obok procentów, ale – co ciekawe mniej lub bardziej – dzisiaj rano wysłał nas do sklepu ze względu na, najprawdopodobniej, moralniaka. Ale co on takiego zrobił… no tak, przystawiał się do niej. Sam miał posprzątać w domu, a my kupić jakieś żarcie. Porównując Fajne Pudełka, terroryzowane mięso a syf w domu, to w sumie wyszło nam na plus. Pozostaje tylko jedna rzecz, której nie wyjaśniłam: przebywamy w piekle, gdzie pierdolnęła klimatyzacja, bo dzisiaj jest wigilia, tak.
Nawet nie zauważyłam, gdy do tego wózka nie zmieściłby się nawet pięciolatek w przemycie dla pedofila. Z wyżej wspomnianym, przepełnionym po brzegi kierujemy się do kasy i przypominam sobie coś, co miało miejsce jak sama miałam kilka lat. Uwielbiałam jeździć w tych wózkach do momentu, aż nie wyjebali mnie razem z nim. Piękne lata i wspomnienia, porównywalne nawet do pięknej urody wszystkich rockmanów. Można nazywać facetów mianem „pięknych”? Nie jestem pewna, ale to – z resztą nie tylko to – może zarówno urazić, jak i połechtać ich ego, które jest nieludzko wielkie w każdym niemalże przypadku. A jeśli mowa o rockmanach, mnożymy potęgę ego przez kilkaset razy.
Nigdy nie byłam dobra z matmy.
Ani w okazywaniu cierpliwości.
Przed nami stoi stare małżeństwo, które raczej – biorąc pod uwagę moją logikę – powinni drzeć mordę i wykłócać się o zniżki w aptece, niż wesoło spacerować po markecie na takim siedlisku ćpunów i moczymord. Z dziwnych powodów przyglądam się ich zakupom; można by rzec, że typowa, tradycyjna rodzinka- święta, czyli odstawiamy mięsiwo, czyli prawdziwy raj dla wegetarian. To coś w stylu: „pokaż mi swoje zakupy, a powiem Ci kim jesteś”. Ja w takim razie jestem alkoholikiem z przerostem prostaty zakochanym w chipsach.
Chipsy na kolację świąteczną? Nie, chcę szamać je po drodze.
Tak samo jak sączyć Night Train’a, który z dziwnych powodów kojarzy mi się a Axlem.
Po jakichś dwóch latach przyszła nasza kolej. Przyznam z bólem w sercu i oskarżeniem o głupotę wolałam stan czekania- dźwięk tych małych pierdolców na kasie odbija mi się w głowie echem, co jest jawnym dowodem na „klątwę dnia następnego”. Kaca, znaczy się. Chociaż gorzej będzie to wszystko taszczyć, bo nakupiłam kukurydzy w puszkach: jestem zdrowo pierdolnięta na punkcie kukurydzy, nie ważne.
Pierwsza część Ziemi Obiecanej czeka na nas zaraz po wyjściu z tego miejsca, więc wypatruję jej niczym grubas ciasta. Ale jakoś nie mogę się doczekać.
- Jeszcze Marlboro – nagle zaczęli sprzedawać je przy kasie, nie wiem dlaczego. – Tak, czerwone proszę.
- Dwa razy – głos Gabs budzi mnie do życia.
Gdzie ja, kurwa, jestem?!

~*~

- Nie ma to jak smak papierosa o poranku – rozsiadłam się na kanapie i jestem szefem.
Na kolana, sługusy!
- Jest piętnasta – mówi Gabrielle. – Z resztą zostaw te faje i rusz dupę mi pomóc.
- Sorry, ale ja kucharzem nie jestem – przyznaję i daję się zahipnotyzować fajce.
- Nie będę cały dzień sama zapierdalać, zapomnij.
- Od kiedy jesteś moją żoną?
- Jasna cholera, Jenn…
Jestem zmuszona zamordować mojego kochanka i spojrzeć na sprawę nieco poważniej: ziewam więc, poprawiam włosy niczym rockers z krwi i kości, kładę nogi z powrotem na stoliku i… chwila. Czy ja użyłam słowa „poważniej”? Ha, cóż… nierealne.
- Jenny, ona jest gościem, w ogóle nie powinna tego robić – wierzcie, lub nie, ale mówi mi to koleś wycierający kurz ze starego telewizora.
Ogarnęła mnie melancholia, ten piękny spokój, którego od tak dawna mi brakowało, a wszyscy jak na złość starają się mi to zepsuć. Wpatruję się w popielniczkę pełną martwych petów i próbuję wytłumaczyć sobie rzeczy niemożliwe: ojciec nabył kulturę i sprząta. Nigdy bym go o to nie podejrzewała; ale tak serio, to jest to zmiana na plus, chyba. Lepsze to niż widok jego osoby leżącej na stole nieprzytomnej z przechlania. Niby do tego przywykłam, no ale ogarnijcie to: John Stevenson sprząta. SPRZĄTA. Piekło oficjalnie zamarzło.
Jest też inna kwestia, którą wcześniej określiłam mianem „melancholii”. Wychodzę powoli z tej cudownej skorupy, mimo, że nie mogę oderwać wzroku od popielniczki. Jakby wołała do mnie, że posiada w sobie o kilka za mało niewinnych duszyczek, i prosi mnie, abym dodała następną do kolekcji. Nigdy nie należałam do szczęśliwych posiadaczy silnej woli, czy to chodzi o narkotyki, czy takie błahostki, jak „choćby jedno piwo mniej czy więcej”. Teraz uległam popielniczce, super, i z racji tego siadam, tylko z pozoru jak człowiek, i wyjmuję fajkę z paczki delikatnie, z taką namiętnością i pasją, której nie miałam nawet w przypadku moich – jakby nie było – licznych „kochanków”. Ogień z nowej zapalniczki bucha tak mocno, że obawiam się o własne brwi. Bosze, moje brwi! Człowiek bez nich to zaraza, jakby zombie, chodzący potwór, którego trzeba wyeliminować. Natychmiastowo.
- Jenny, halo! – opasła łapa macha mi przed oczami.
Nie, to nie sumienie, tylko ojciec.
Bawię się w psychodelię, spierdalać!
- No już, kurwa, już.
Odtrącam psychodelię, na co krwawi moje serce i podchodzę do Gabs przy garach z fajkiem w ustach. Tak, z fajkiem.
Chyba za bardzo się poczuła, bo wydaje rozkazy, miota mną jak Szatan, ale ja oczywiście wszystko koloryzuję. Żeby zagonić leniwą dupę do roboty powierza mi najmniej wymagającą robotę: sałatka. Wyjmuję grzecznie warzywa z siatek, udaję, że je myję, zaczynam kroić i modlić się w międzyczasie, żeby zostać z wszystkimi palcami.
I kroję.
I kroję.
I kroję, dla odmiany.
I, kurwa, myśleć już nie mogę.
Jedynie moje marzenie w tej chwili dotyczy równego pokrojenia tych cudeńek.
Za chwilę, gdy mija parę lat, pojawia się drugie marzenie: pochwalić się Izzy’emu, jaki ze mnie zajebisty kucharz.

~*~

Ojciec kupił świece. Tak nastrojowo się zrobiło. Obrazku szczęśliwej rodzinki dopełnia bordowy obrus na stole i wszystkie te pyszności na nim stojące. W TV grają kolędy, jest nawet małe drzewko pod ścianą imitujące choinkę, a pod nim trzy paczki. Nie wali wódą, wszyscy jeszcze trzeźwi… Tylko jednego mi brakuje: mamy.
- Może by ktoś pochwalił moją sałatkę? – przerywam ciszę, bo od tego całego nastroju zaraz spocą mi się oczy.
- Przechuj ta sałatka, córa – nawet jej nie spróbował, ale…
- …dzięki – zaśmiałam się.
To moja pierwsza, prawdziwa wigilia w życiu i chyba nic dziwnego, że cieszę się jak dzieciak, choćby z samego faktu, że… Nie, cieszę się z wszystkiego: z nabycia normalnych relacji z ojcem, i z nim spędzania tego wieczoru, cieszę się nawet z tego, że jedyna przyjaciółka siedzi obok. Można by rzec, że za sprawą odwyku dzieją się same pozytywne rzeczy. Takie pasmo powodzeń, kiedy wszystkie problemy stają się jakoś mniej zauważalne, żeby nie powiedzieć, że znikają całkowicie. Wszystkie problemy rozpływają się w powietrzu, w tym nieco chłodnym, grudniowym powietrzu, które niesie istny zapach świąt prosto z dworu, od innych rodzin. Dlaczego akurat teraz tak się tym ekscytuję? Nigdy nie przywiązywałam do takich dni szczególnej uwagi, przeciwnie. Wszystko było pozamykane, ulice były niemalże puste, a ja włóczyłam się od świtu do nocy i odkrywałam nowe miejsca tego miasta. Tak też odkryłam Melinę, o ile mnie pamięć nie myli, tylko po to, by dwa lata później po raz pierwszy wziąć tam heroinę i się uzależnić. Razem z kolesiem, z którym później miało mnie łączyć coś… coś. Coś dziwnego, jakby nie patrzeć. To uczucie miało się później skomplikować, nie być już tak oczywiste jak na początku. Ja miałam trafić na odwyk, i zrozumieć, że to wszystko było fikcją, tylko po to, by zatracić się w „prawdziwej” odmianie „uczucia”. Wyłącznie po to, by nie spędzać z nim tak wyjątkowego dnia i jedynie w myślach przywołując go na miejsce obok. Tak samo, jak mamę, która najwyraźniej miała zniknąć. I może już nigdy się nie pojawić? Kto to wie.
Jedno jest pewne: na czymkolwiek wigilia nie powinna polegać, przywołuje w ludziach dosyć nietypowe refleksje- nic nie dzieje się z przypadku.

9 komentarzy:

  1. Tak dziwnie mi tego nie komentować ale za chuja nic nie przychodzi mi do głowy. Mam cholerną pustkę we łbie. Ale zajebiście dziwnie się poczułam jak oznajmiłaś mi o tym rozdziale. No bo kurwa fajnie, no. Ale po połowie rozdziału w głowie miałam już taką cholerną pustkę, że potrafiłam tylko czytać.
    Jak Ty to robisz, że umiesz tak pisać? Tego się nie da czytać i myśleć o czymś innym jednocześnie. Czaisz, to jest tak, że zatracasz się w każdej literce tego wszystkiego a potem jeszcze godzinami myślisz jak Jenny.
    Ah, ale mi się zebrało na wykłady... Jak to jest bez sensu, to przepraszam.
    Chyba nabrałam ochoty nabazgrać coś u siebie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak ja to napisałam... Może zrozumiesz to dobrze, a jak nie to pisz na gg, to wytłumaczę...

      Usuń
    2. Doskonale to zrozumiałam - o dziwo - i nawet nie wiesz, jak mi się morda cieszy na widok takiego pięknego komplementu. Sama rozumiesz, co znaczą takie słowa dla... autora. Tak, dziękuję i "nabazgraj" coś u siebie, miło by było c:

      Usuń
    3. Łoho, to takie gwiazdy jeszcze u mnie czytają xD?
      Nie no wiem ile to znaczy, to jest strasznie miłe, no.

      Usuń
  2. Nawet nie wiesz jak bardzo się cieszę, że napisałaś ten rozdział. Podobało mi się, że było tak refleksyjnie i trochę właśnie melancholijnie. To prawda, święta napawają człowieka myślami, których czasem nie może się pozbyć, niektóre z tych myśli są obezwładniające umysł bym powiedział. Cieszę się razem z Jenny, że jej życie nabiera jakiś barw, a nie jest już czarno białe, jakie zawsze sobie wyobrażałam, a oświetlał je blask neonów i latarnia na Sunset.
    Dobrze, że wreszcie ma do kogo się odezwać i pierwsze święta spędza jakoś tak choć trochę normalnie.
    Twój styl jak zwykle fenomenalny, wiesz czasem mi się kojarzy z Kingiem. :)
    Teraz ja bardzo proszę o małą przypominajkę, co działo się w ostatnich rozdziałach między Jenny a Gunsami, a szczególnie Izzy'm, bo ni chuja nie pamiętam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak na dobrą sprawę nie działo się wiele - jak zawsze z resztą - w szczególności, że w międzyczasie zdążyłam zacząć nowe opowiadanie. (jest tylko sześć niezbyt długich rozdziałów, jeśli będziesz miała ochotę, zapraszam do lektury c: )

      Ale co się działo. Zacznę "opowiadać" od jednego z bardziej. Orientacyjnych. Momentów.
      A więc. Jenny dopiero co wyszła z odwyku i pierwszą rzeczą, jaką zrobiła - umyślnie, czy też nie - było odwiedzenie ojca, który o dziwo przyjął ją z otwartymi ramionami. Dosłownie i w przenośnie. Porozmawiali sobie na kilka (nie)ciekawych tematów, w tym Jenn opowiedziała mu, co się z nią działo od momentu, gdy "wyprowadziła" się z domu: począwszy od odwyków z uzależnienia od heroiny i powodów, które wpędziły ją w nałóg, przez "uczucia", które posiadała względem pewnych dwóch panów. Powiedziała mu, jak przedawkowała ćpając ze Stevenem i Izzy'm, potem tylko ze Stevenem, i o "związku" tej dwójki, i tak dalej, i tak dalej.
      Doszli też razem do pewnego wniosku, a właściwie pomysłu, który dotyczył sprzedania domu na przedmieściach i kupieniu nowego mieszkania, ze względu nie tylko na to, iż ojcu brakowało pieniędzy, ale i ze względu na liczne "złe" wspomnienia związane z tym miejscem.
      Dnia następnego, konkretnie z samego rana, Jenny nawiedziły dobrze wszystkim znane (a przynajmniej mam taką nadzieję) jej "słynne" życiowe filozofie, głębokie refleksje i tak. Ubzdurała sobie, że jest pijana i w przypływie emocji, czy też zwykłego pragnienia udała się do Hell Hous'a, początkowo w poszukiwaniu Stevena. I tego się trzymała, dopóki nie zdała sobie sprawa, iż Adler był zwyczajnie nieobecny. Przynajmniej fizycznie. W sypialni - jak nietrudno się domyślić - zastała Izzacza, i znowu, pod wpływem emocji, z tym, że ich obojga- została na dłużej. Kilka godzin później, doszło do czegoś więcej, niż tylko głębokiej rozmowy o uczuciach, które jak się okazało Zimnokrwisty do niej żywił.
      Wkrótce później, chcąc nacieszyć się jeszcze niekoniecznie "oficjalnym związkiem", wyjechali, odnajdując swoją samotnię na pewnej plaży za granicami Miasta Aniołów. Tam w przerwach między... hm, wspólną, wielce psychodeliczną egzystencją, rozmawiali. Konkretnie o tym, jak to Izzacz bardzo pragnie nazywać Jenn mianem "moja". Jenny z kolei ciągle nawijała o wyrzutach sumienia względem Stevena. Był też fragment o tym, że jako "para" nie mają przyszłości, więc będą żyć chwilą. I tak też żyli przez kilka dni: daleko od świata, od problemów, tylko we dwoje.
      Kiedyś sielanka musiała się skończyć, a jej podsumowaniem była w pewnym sensie moralizująca gadka Jenny z ojcem, a następnie pierwsze przejawy "kryzysu wieku średniego", mimo, że pani ta ma dopiero osiemnaście lat. Mianowicie poszła do baru "odetchnąć" i pożyć chwilę starymi zwyczajami. Słowem: najebała się w imię przeszłości, tocząc kolejną "życiową" rozmowę z pewnym Charliem, barmanem, któremu się pochwaliła spełnionym marzeniem: oficjalnie została dziewczyną rockmana.
      Po czym wybrała się - już zalana - do Gabrielle, gdzie zastała również Erin. Ot, niespodzianka. We trzy sobie pogadały, bla, bla, bla i wyszło na jaw, że Izzy pochwalił się Axlowi, a Axl przekazał Erin, że... że nasza ukochana parka razem wyjechała, i że się zeszli i ogółem flaki z olejem. A morał z tego taki, że Axl to jebana papla.
      I to działo się w kilka dni przed wigilią. A rozdział 56 już znasz. :)

      Usuń
    2. O dzięki wielkie, rozjaśniło mi się w głowie teraz tylko mi jeszcze powiedz czy w końcu Jenn i Wempajer są/będą razem? Czy mam już się nie łudzić? Jak coś napisała o tym konkretnego to wybacz, ale mój mózg już ciężko pracuje...

      Usuń
    3. Są razem, i owszem, a czy będą? Przecież nie będę spojlerować c:

      Usuń
  3. *werble*
    Cześć, moja Droga, spięłam się w końcu i znów ruszyłam na podbój blogosfery. I to oczywiście obejmuje Ciebie, wiedziałam, że w końcu dotrę tutaj z komentarzem i oto jestem. W pierwszej kolejności chcę Ci powiedzieć, że przepraszam za niego, ale jako iż będzie pierwszy od dłuższego czasu, muszę się rozkręcić, jeżeli chodzi rzecz jasna o komentowanie Twojego niebanalnego dzieła.
    Jenny, jak ja się stęskniłam za jej sielankowym stylem bycia, jakiegoż ona dała mi kopa, poważnie mówię. Jest w stu procentach oderwana od rzeczywistości, mogłaby być moją mentorką, wiesz? Ma świetny charakter i Ty masz u mnie wielkie uznanie za wykreowanie takiego właśnie charakteru. Jenny. Wspominałam Ci kiedyś, dawno temu, że to kojarzy mi się z piosenką Edyty Bartosiewicz? Jej kawałek chyba też ma właśnie taki tytuł i on jest dla mnie wiernym odzwierciedleniem Twojej Jenny.
    Co do świąt, och to jest zrozumiałe. Świąteczne zakupy są męką i mordęgą, nie znam osoby, która by je lubiła. Wszyscy się tym jarają, ale ja i tak twierdzę, iż jest to na pokaz, bo na co innego? Komu się uśmiecha stanie w kilometrowych kolejkach, patrzenie do cudzych koszyków i wózków, dziwnym trafem W KAŻDYM JEST TO SAMO.
    Jeszcze pozwolę sobie poruszyć temat atmosfery świątecznej w kręgach Jenny i jej rodziny, jej Gabrielle. Ojciec. To jest wszystko takie roztrzepane, idealnie. Piszesz dokładnie tak samo jak wtedy, nawet lepiej. Doświadczenie, pisałyśmy o tym, haha!
    Chcę Ci jeszcze powiedzieć, że masz śliczny nagłówek, nie mogę się na niego napatrzeć. Uwielbiam. Tak samo jak rozdział.
    *werble vol. II*
    Cieszę się, że w końcu to dobiłam i nadrobiłam. Pisz następny, moje GG jest na Ciebie otwarte zawsze, pamiętaj.
    Weny, Kochana, weny!

    OdpowiedzUsuń