Chyba nawet pobiłam swój rekord, bo nie ma tu ani jednego dialogu, nawet wypowiedzi i zaczynam się zastanawiać... Jakim cudem to opowiadanie zaczyna zamieniać się w pamiętnik? Dialogów prawie nie ma, akcja się tłucze i nawet nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Nie wiem, bo pod ostatnimi postami było najwięcej 8 Waszych komentarzy, nie więcej. I znowu zaczyna się to samo... Komentuję mało ludzi, obserwuje dużo, jest pawie 20.000 odwiedzin (za co bardzo dziękuję!) i ... no, bardzo prosiłabym, żeby kolejne ninje się ujawniły.
+ Soundtrack.
~*~
Tej zegar jest kompletnie
pijany.
Dlaczego? Nie wiem, ale zacznę
inaczej niż zwykle.
…
Pijany czas odlicza zwariowane
sekundy, a z każdą kolejną moje zachowanie staje się coraz bardziej
niezrozumiałe, nawet dla mnie, bo leżę na tym łóżku skulona w taki sposób, jak
przez większość dzieciństwa i zastanawiam się, może nawet poszukuję sensu w tym
wszystkim – w świecie, w sobie, we wszystkim, co mnie otacza: Gabrielle wyszła.
Nie ma już jej parę godzin, co wskazuje rzecz oczywistą – jest w „pracy”.
Dlatego korzystam z chwili i zamykam się w sobie na wszystko i tak szczelnie,
jak tylko ja potrafię, bo wiem, że brakuje mi narkotyków i poczucia szczęścia,
jakie po nich zawsze następowało. Co jednak nie znaczy, że po nie ponownie
sięgnę, bo nie taki jest mój cel. Moim celem jest zrozumieć, co powiedział mi
Steven. Mam być silna. Mam być silna i go pokochać, bo i on kocha mnie. Czy
jest w tym jakiś sens? Szczerze nie sądzę, bo to ostatnia rzecz, jakiej bym się
spodziewała, może nawet ostatnia rzecz, jakiej bym chciała, ale najciekawsze i najważniejsze
jest to, że może przy nim na powrót byłabym sobą. Steven to taki człowiek,
który niezależnie od sytuacji potrafi doprowadzić innego człowieka do szczęścia,
jakiekolwiek ono by nie było – takie szczęście czułam, gdy słuchałam jego
wyznań, a to właśnie szczęście było kompletnie niekompletne. I znowu nie widzę
sensu…
Zacznę ponownie od nowa.
Steven… Moje prywatne szczęście,
moja odskocznia od realnego świata. Mój najdroższy przyjaciel, zarazem jedyny,
tylko problem leży w miejscu, gdzie miłość spieprzyła cały urok przyjaźni. A
była to przyjaźń bezinteresowna, czyli taka, jaką być powinna. Przynajmniej powinna
być taką z pozoru, bo w końcu ja się na tym nie znam – nigdy nie miałam takiego
przyjaciela. Co tam, ja nigdy w ogóle nie miałam przyjaciela i przez całe życie
szło obok mnie moje drugie, tym razem nie widzialne, ja. Ta druga Jenny
wiedziała, że umrze samotnie – bez miłości, przyjaciół i nikt nie będzie jej
opłakiwał, a stanie się to prędzej czy później. Utwierdziłam się w tym z chwilą,
w której pierwszy raz spróbowałam innych narkotyków, tych mocniejszych i
przestałam się ograniczać jedynie do
zielska, czy tych wszystkich tabletek. Swego czasu brałam nawet psychotropy
ojca, ale pozwalały mi one jedynie zasnąć w spokoju – teraz nawet nie mam i
tego, bo … cóż, śpię mało, może nawet w ogóle, a jak już, to mam z tym kłopoty,
bo ostatnią moją myślą przed tym prawdziwym snem, to chęć, by już nigdy się nie
obudzić. Byłoby inaczej, gdyby był ten ktoś, nawet jeśli miałby to być Steven.
A teraz właśnie to wszystko
uderza we mnie z podwójną siłą, bo do momentu tej sytuacji z rana było wszystko
w najlepszym porządku. Mogę nawet zaryzykować i powiedzieć, że byłam w ten czas
szczęśliwa i to uczucie jest cudowne: pięć miesięcy szczęścia pozbawionego
trosk i problemów. Przez ten czas zapomniałam nawet o Izzy’m. Zapomniałam o
moich rodzicach, o całej reszcie, nawet
zdążyłam się prawie wyleczyć z nałogu. Teraz to wszystko wróciło i mam
ochotę wrócić tamtego czasu, kiedy wszystko było takie proste, bo znowu zaczyna
się komplikować. Ale jest jeszcze jedna myśl, bo może to wszystko ja…? Nie inni
– to tylko i wyłącznie ja. Może wszystko wyolbrzymiam? Może aura pijanego
zegara przedziera mnie na wskroś i ja sama zaczynam być pijana? Jedyne na co
teraz mam ochotę to wytrzeźwieć i odzyskać to wszystko, co straciłam. Chcę
wygadać się Gabrielle, ale nie mogę, wiem, że nie mogę, a przynajmniej nie
teraz. Jestem kompletnie rozdarta i nie wiem jak sobie z tym poradzić – to mój problem,
może nawet jedyny.
Nazwałam poduszkę imieniem
Stevena i przytulam się do niej, jakbym za pięć minut miała umrzeć. A może
faktycznie tak jest…? Może zostało mi już mało czasu, a ja marnuję go na
użalanie się nad sobą. Ale z drugiej strony, to co mogę zrobić? To wszystko
idzie z biegiem czasu, który istnieje lub zanika bez względu na nieustający
ruch zegarów, a mój czas właśnie zanika i dlatego muszę coś zrobić, bo żyję,
albo też żyłam w złudnej definicji „korzystania z życia”, bo o dziwo nic z
niego nie czerpałam ciągle pijąc na umór, ćpając i pieprzeniem się z wszystkim,
co się rusza. Teraz jest nowa Jenny – ona musi coś zrobić, musi zmienić swoje
życie, bo pewnie dłużej tak nie pociągnie.
Wstaję więc z łóżka, ogarniam
się z lekka, a gdy jestem już w kuchni pociągam ostatni łyk z butelki wódki, którą
zostawiła Gabrielle i wychodzę. Jeszcze mam wątpliwości gdzie, ale wychodzę, bo
zdaję się na moje stopy, które poniekąd uważane są za mądre i mam nadzieję, że
poprowadzą mnie tam, gdzie powinnam być.
Wychodzę i staję pod blokiem:
pewnie wyglądam na bardzo pewną siebie, a najciekawsze jest to, że jest
zupełnie odwrotnie – boję się swojego dobicia w lustrze, swoich myśli i słów, a
co dopiero mieć poczucie tej pewności, którą również straciłam gdzieś po
drodze. Staram się jednak o tym nie myśleć w tej chwili i może nawet wmówić
sobie, że jeszcze została we mnie jakaś cząstka, która napawa mnie optymizmem.
W tej chwili poczucie szczęścia
daje mi zachód słońca – on rozkochuje mnie w sobie i nie pozwala przestać na
siebie patrzeć. Przez to wszystko atmosfera jest lepsza, i nie tylko w
realiach: w moim świecie coś takiego mnie podbudowuje, więc może osiągnę coś
więcej, niż tylko bezproblemowe odpalenie papierosa.
Jednak szczęście w nieszczęściu,
że wyznaczony przez moje stopy cel nie jest daleko od mieszkania Gabrielle –
ulica i kawałek, plus jeszcze parę sklepów po drodze. A w sklepach? Żarcie, na
których widok odzywa się mój brzuch, bo nie jadłam nic od już niepamiętnych mi
czasów: ktoś mądry powiedział mi kiedyś, że między innymi brak apetytu jest
jednym ze skutków ubocznych zakochania. Czy to realne? Sama nie wiem, ale w tej
chwili zaczynam wierzyć w prawdziwość tych słów. Szczególnie, że chyba
dorobiłam się trzeciego jelita, które razem z pozostałymi dwoma zaplatają się w
warkocz, a to wszystko na widok piekielnego domu, gdzie znowu jest piekielnie
cicho, bo jedyne, co widzę to otwarte okno i od czasu do czasu słyszę przebijający
się rytm cicho puszczonej muzyki. Najgorsze jest jednak to, że ciągle stoję
przed tym miejscem i nie mam odwagi zrobić kompletnie nic, a patrzę się w jedno
nieokreślone miejsce tak długo, że palący się ustnik od papierosa zaczyna mnie
szczypać w palce.
Zachód słońca z odcieni brązu
zamienił się w gamę fioletowych kontrastów i wszystko na nowo zaczyna nabierać
tego durnego „nastroju”, cokolwiek to znaczy. No bo… Nastrój – zwykle do
świętowania go potrzeba dwóch osób, jak do tanga – teraz obecna atmosfera odsłania
wszystkie tajemnice, bo czas biegnie nieubłaganie szybko. Zaczyna się ściemniać
coraz bardziej, a ja patrzę na drzwi piekła, jakbym liczyła na coś, co nigdy
nie nastąpi. I bez względu na wszystko zrozumiałam, że czasem życie wiąże losy
ludzi, którzy nigdy nie powinni się spotkać…
Nie zauważyłam nawet kiedy
ustnik spalił się do połowy – teraz rzucam go gdzieś na bok i depczę butem
próbując sobie wyobrazić, że ta pozostałość po papierosie to tylko pozornie
nieistotny symbol. Tylko symbol czego…? Sama nie wiem, ale mam już dosyć tego
wszystkiego i pewnie w tym momencie to szczyt telepatii, bo dostaję zawału,
kiedy zza drzwi do piekła wyłania się Steven i nagle przeszłość łączy się z
przyszłością w jeden krzyk – jest on długi, głośny i wręcz przerażający, bo to
coś, co w tej chwili rozsadza mi wnętrzności jest silniejsze ode mnie. Jest
silniejsze od wszystkiego co żyje, a czuję to, bo Steven mnie zauważył i idzie
do mnie z wielkim uśmiechem i sercem na dłoni, a ja znowu chcę uciekać. Powie
mi ktoś dlaczego tak jest? Wieczna ucieczka prowadzi donikąd, a wiem to
doskonale z własnego doświadczenia, dlatego zabijam ten głos, który mówi mi „nie”
i czekam na niego wymuszając ten nieszczery do granic możliwości uśmiech.
Zazdroszczę mu szczęścia.
Szczęścia i pogody ducha.
Podczas, gdy on jest definicją
szczęścia, ja jestem jego przeciwieństwem.
To właśnie tak cholernie dobija –
poczucie bycia gorszym.
Może byśmy się dopełniali?
Może bylibyśmy parą idealną?
Może, ale to nie byłoby szczere.
Noszę w sobie niespełnioną
miłość.
Każdy ją nosi.
Może to właśnie dlatego tak
usilnie staram się o niej zapomnieć i z każdym moim kilkusekundowym powrotem do
rzeczywistości Steven jest o metr bliżej, i bliżej, i bliżej, ale ja doskonale
wiem co powinnam zrobić – wychodzę odrobinę dalej i zastawiając mu drogę
przyciągam do siebie i całuję jak najlepiej tylko potrafię. Coś karze mi robić
to tak, by zapamiętał, może nawet coś więcej, ale wiem tyle, że ta sytuacja
jest inna niż pozostałe – nie całuję się z nim pierwszy raz. Teraz jest inaczej
prawdopodobnie dlatego, że w głowie huczy mi jego głos mówiący to, co powoli
staje się moim przekleństwem. A jego głos jest taki uroczy, ciepły i wręcz
ocieka szczerością – to właśnie jest przekleństwem. Jest moim przekleństwem,
ale będę silna. Będę silna i końcu go zapragnę.
No, no Jenny postanowiła się zmienić...trzymam kciuki, bo od dawna liczę na to, że w końcu się trochę ogarnie i zauważy otaczający ją świat. Nogi zawsze ją niosą przed Hell House i to jest chyba przeznaczenie....niezbyt łatwe, ale widocznie tak musi być. Niby nikogo nie można zmusić do miłości, więc nie wiem czy Jenny się uda pokochać Stevena, ale wiem, że on ją kocha bezgranicznie, a takie przeciwieństwa idealnie by się uzupełniały ;) Oby zapomniała o Izzym i skupiła się na uroczym blondasku :D
OdpowiedzUsuńCzyli jesteś za ideą "Steven i Jenny"?
UsuńKurwa, chyba zrobię ankietę. Każdy ma inne zdanie...
Hehe no niby chciałam, żeby była z Izzym, ale skoro Steven ja tak kocha to niech będzie z nim. Ale nie tak na siłę, tylko niech naprawdę coś do niego poczuje :D Zresztą zrobisz jak zechcesz :P
UsuńJenny i Steven byliby fajną parą. Takie przeciwieństwa. Taki yin i yang. Po prostu idealnie.
OdpowiedzUsuńA ja dalej jestem za Stradlinem, który jak na wampajera przystało jeszcze się nie ujawnił ze swymi uczuciami. Ze Stevenem to jest po prostu tak na siłę, Jenny potrzebuje miłości, zainteresowania, a on by jej mógł to dać. Ale nie tędy droga, bo jeśli ona chce się w nim zakochać będąc już z nim w jakimś związku to jest to jak dla mnie bezsens. Pomimo, że niby przeciwieństwa się przyciągają, to dla mnie oni nie są przeciwieństwami. To jest po prostu skrajność. Wiem to po samej sobie, nie można w kimś się zakochać od tak, bo ma się taki kaprys. Też w pewnym stopniu chciałam i gówno z tego wyszło. Bo ta osoba była całkowitym przeciwieństwem mnie. Niedojrzały, lekkomyślny, nieodpowiedzialny, zmienny w uczuciach. I nico. A ja dalej trwam przy nadziei, że ktoś kogo naprawdę kocham, pokocha i mnie. I to samo jest z Jenny, miłości nie da się do niczego zmusić to spada jak grom z jasnego nieba i szczerze nawet nie wyobrażam sobie i nie chcę widzieć jej ze szczęśliwym Stevenem, który żyłby prawdopodobnie okłamywany. Rozdział jest jak zwykle świetny, piękne opisy, a z tą akcją przesadzasz. U mnie też stoi w miejscu i ciągnie się to wszystko jak flaki z olejem.
OdpowiedzUsuńJestem bardzo ciekawa jak to rozwiążesz, ale jestem Team Izzy, haha.
Życzę dużo weny, bo chce jak najszybciej przeczytać kolejny ;D
Twoje Team Izzy wywołało reakcję łańcuchową.
UsuńA tak na poważnie, bo komentarz dał mi do myślenia. Wiesz dlaczego? Wcześniej nie przyszło mi do głowy nic o skrajności tego wszystkiego i może... MOŻE odrobinę zmieniłam koncepcję. Dziękuję więc. :)
Zdecydowanie lepsza jest Jenny ze Stevenem ;>
OdpowiedzUsuńJa, osobiście, byłabym za tym, aby było trochę więcej dialogów, aczkolwiek, gdy ich nie ma i tak jest świetnie :D
OdpowiedzUsuńGal Anonim
W takim razie zawiodę. Kolejny rozdział napisał się również bez dialogów...
UsuńZostawiłam Ci też mały komentarz pod poprzednim rozdziałem ;)
OdpowiedzUsuńJa też jestem Team Izzy! Właściwie nie wiemy tak do końca (albo: w ogóle nie wiemy) co Pan Wampajer sobie o tym wszystkim myśli. Ja wiem, że Jenny go kocha. A Stevena nie kocha. Ale zdecydowała się spróbować... Jasne, to jej pomoże, bo bez tego wróciłaby do swojego nałogu, ale czy będzie szczęśliwa? No i przecież Steven ćpa, nie? Więc jak będzie mogła z nim być i nie ćpać? Chyba jej się nie uda. Ciekawe jak długo z nim będzie. Bo myślę, że będzie się starała. Steven ją kocha, chyba. Bo wydaje się to takie prawdziwe, ale czy jest? Jenny żywi do Stevena przyjacielski uczucia, więc chce żeby on był szczęśliwy. Tylko nosi w sobie tą niespełnioną miłość do Izzy'ego, która od początku wydawała się być jakby na straconej pozycji. Jak to powiedział, czy napisał Morrison: "Nie śmierć rozdziela ludzi, lecz brak miłości."
Jestem Izzy Team, tak dla przypomnienia.
Chciałabym przeczytać o spotkaniu Jenny i Wampajera *___*
Życzę dalej tak wspaniałych rozdziałów :D
Mój Morrisonie... Ta idea z "Team Izzy", "Team Steven", czy cokolwiek jest po prosto zabawna. Albo to ja mam porypane poczucie humoru, nie wiem.
UsuńI tak, bo tylko ja wiem, co mógłby myśleć Pan Wampajer. *złowieszczy śmiech* To będą tortury, wiesz? Na odkrycie tych "uczuć" chyba trzeba będzie poczekać, a co tam! A tak w ogóle, to dziękuję za komentarze, czy coś tam. :)
Dla odmiany wobec reszty komentujących powiem, że coraz bardziej podoba mi się wizja Jenny i Stevena razem. Mogą się wzajemnie od siebie wiele nauczyć, a pomimo całej sympatii do Izzy'iego, to byłby chyba dość przewidywalny związek. Chyba, wszystko zależy od Ciebie. Dlatego czekam na kolejny rozdział :)
OdpowiedzUsuńO ile jeszcze się nie pogubiłam, to wygrywa Pan Adler wynikiem 4:3. A wiesz co jest najciekawsze, Oria? Że mój pomysł na rozwój sytuacji jest już dokładnie ułożony. ;>
Usuń