sobota, 27 lipca 2013

Rozdział 41.

Muszę się komuś zwierzyć... Blogowi? Whatever.
Powiem tak: typowa sobota w moim domu wariatów, bo od samego rana dostaję kurwicy, okej.

A co do spraw ważniejszych - dwa tygodnie nieobecności rekompensuje dłuższy rozdział. To tyle, dziękuję, do widzenia.

+ Dwa soundtracki: do części pierwszej i drugiej, czy jakoś tak.


Enjoy, fuckers.

~*~

Ogarnia mnie wrażenie, że duch, którego nosiłam w sobie od dzieciństwa opuścił mnie nagle i bez uprzedzenia. Po prostu zostawił mnie na pastwę losu samej siebie, bym zmagała się sama z tymi wszystkimi problemami. Dotychczas jednak mi pomagał. Co prawda sposób w jaki to robił pozostawiał sobie wiele do życzenia, ale był skuteczny, nawet bardzo. Dzięki niemu niczym się nie przejmowałam, podchodziłam do życia i ludzi z dystansem przyjmując za jedyną wartość tylko swoją osobę. Tak, bo Jenny, jaką znacie miała tylko siebie – przyznajcie, że taka właśnie jest prawda. Co więc zmieniło się teraz? Teraz być może nauczyłam doceniać się to, co jeszcze mi zostało. Nie ma tego wiele, ale cóż. Mam Gabrielle, a dzięki niej tymczasowe mieszkanie, za co jestem jej wdzięczna, może nawet nie zdajecie sobie sprawy jak bardzo. Dlatego właśnie powinnam w jakiś, nawet najmniejszy sposób jej to wynagradzać. Jaką metodę wybrałam? O dziwo bardzo prostą – staram się zapomnieć o tym, co miało miejsce przed jakimś czasem. Wiem, że to trudne, ale się staram. Gdy wracają wspomnienia i wszystko od nowa staje się takie żywe, przestaje być obce, to razem z tym całym bajzlem pakują się przeżyte wówczas uczucia i wszystko od nowa się jebie. A sposób jest na to prosty – trzeba założyć maskę. Założyć ją i ponownie spróbować zapomnieć.
Od jakiegoś czasu przy robieniu kanapek towarzyszy mi papieros w ustach. Tym razem jest zwykłą ozdobą, atrapą, bo nawet się nie zaciągam. Po prostu jest i w pewnym sensie jakoś przestał przeszkadzać mi dym tak bardzo drażniący moje oczy. Ale mam coś jeszcze – mam Jima i jego wiersze. Tam, gdzieś w głowie i słyszę to jednym nieustannym, wręcz irytującym ciągiem: „Wieczna świadomość w pustce sprawia, że proces i więzienie wydają się niemal przyjazne. Pocałunek w burzy. Szaleniec za kierownicą, pistolet przy karku, zaludniona przestrzeń chłodnie wygięta...”**
Jak zacięta płyta…
Zabierzcie to ode mnie!
Boję się.
I kolejne przerażenie – w momencie, gdy słychać klucz otwierający drzwi, a serce podchodzi mi do gardła równie dobrze od razu mogłabym zejść na zawał, czy coś. A zza drzwi wyłania się Gabrielle. Ulga. Tak, ulga do tego stopnia, że przestaje kurczowo zaciskać nóż w dłoni.
- Jak dobrze, że jeszcze żyjesz – mówi, aż śmierdzi tym udawanym sarkazmem na kilometr.
- Zrobiłam ci przysługę – kanapki zrobiły się same. – To ilu ćpunów dzisiaj dokarmiłaś?
- Skąd takie pytanie?
- Wrodzona ciekawość.
- Nie dam ci satysfakcji, kochana – oczywiście.
Siada na kanapie, a mnie uderza paranoja, bo czuję się jak w jakimś durnym serialu. Coś jak „Cudowne lata”. Z jedną, małą jednak różnicą – w tej rodzinie to ja jestem Panią Arnold. Gabrielle jest tą wkurwiającą „głową rodziny”.
- Teraz ja mam pytanie do ciebie – zaczyna nagle, gdy stawiam żarcie na stoliku, a zapalniczka podpala już kolejną fajkę. – Co dzisiaj robiłaś?
Chwila ciszy zapada w momencie, gdy najzwyczajniej w świecie zastanawiam się, co takiego mogłabym jej odpowiedzieć, bo nie jest to nic przyjemnego. Nie pochwalę się, że gdy dorwałam mój stary pamiętnik ledwo uszłam z życiem. Nie będę jej mówić o większości popołudnia spędzonego na parapecie, gdzie molestowałam papierosy. Nie będę też jej opowiadać, jak leżałam w łóżku do późna i łudziłam się, że zostanę filozofem. To wszystko jedna wielka i przygnębiająca melancholia – zanudzi do tego stopnia, że w końcu zabije… I z tej całej pięknej wypowiedzi wywnioskowałby ktoś, że samo zjawisko śmierci mnie fascynuje, tak więc…
- Nie zabiłam się. – mówię tonem niemalże triumfalnym i robię sobie z już pustego talerza popielniczkę.
- Mówiłam ci, cieszę się z tego powodu – przerwa – ale pytam poważnie.
- Poważnie – nie, nie próbuję jej naśladować. Zbieram się tylko na wskrzeszenie w sobie duszy Morrisona, bo właśnie w taki sposób chcę jej odpowiedzieć. – Próbowałam wrócić do dawnej świadomości.
A to, czy mi wyszło, to już inna kwestia…
- …niech będzie i tak.
- Nie rozumiesz mnie – bo taka prawda.
- Ja cię nigdy nie zrozumiem.
Chwila ciszy po raz drugi.
Tym razem skupiłam się na czymś zupełnie innym – zaczynam spełniać swoje kłamstwo z wypowiedzi i wracam do starej świadomości. Więc gdzie jestem? Jestem na dachu hellhouse, a kącik mojego oka zerka, jak Pan Izzy z przysłowiową „pasją” skubie słonecznik. Może powiało nudą. Co z tego? Nic, dokładnie nic, bo rzecz wydała się być interesująca wyłącznie dla mnie – widzę wiatr, który delikatnie rozwiewa mu włosy, pokazując tym samym blask odbijający się od kolczyka w prawym uchu. To niesamowite, jak taka drobnostka potrafi wywołać radość… Radość? Nie wiem, czy to słowo jest odpowiednim, ale tym razem zapomniałam o Stevenie siedzącym obok i czuję się podle. A najciekawsze jest to, że nie wiem, dlaczego zapomniałam. Nie wiem też, dlaczego tak desperacko staram się nie zapominać o tamtej sytuacji – przywołuję ją niebezpiecznie często i nie jestem z siebie dumna.
Czuję, jak zamykają mi się oczy. Sen woła mnie głośno, i wyraźnie zagłuszając pukanie do drzwi nie chce dać za wygraną.
Co się dzieje dalej? Czy sen się poddaje? Najwyraźniej, bo czuję się jak na kacu, i gdy pierwsze wrażenie znajomego głosu uderza mi do głowy odwracam się w stronę jego źródła i … co widzę? Świat jest taki mały.
- Hej, Gabs, to wy się znacie? – wyglądam jak naćpana.
- To WY się znacie? – Pani Wyżej Wspomniana zatrzymuje się w pół drogi do stołu w niby-kuchni i wygląda na nawet zaskoczoną. Zabawny widok.
- Tak! – Erin, kurwa, Everly. Będę musiała przywyknąć do jej piskliwego tonu. – Właściwie, to Axl nas ze sobą poznał. Prawda, Jenny?
Przytakuję.
Ten akcent z jakim wymówiła „Axl”…
Egh, rzygać, rzygać, RZYGAĆ!
A wracając do „Axl nas ze sobą poznał”… Jeśli nadążacie za czymkolwiek, co wychodzi spod moich palców, to powinniście dokładnie wiedzieć jak było. Ta cała moja znajomość z Erin nie miała swojego początku od typowego: „poznajcie się”, tylko sytuacja była o wiele ciekawsza – zmieszana i spanikowana Wiewiórka stawała na rzęsach,  byśmy nie gadały wiele, a co dopiero, by po pijaku ktoś nie powiedział tych kilka zbędnych słów. Przynajmniej zbędne były dla niego, a sytuacje podsycał sam fakt, że o naszym pseudo-romansie wiedzieli wszyscy, tylko nie Erin. Biedna Erin, biedna. I to właśnie dzięki temu wszystkiemu, co wyżej widnieje zaczyna mnie kusić, by przerwać milczenie. Co prawda nie teraz – Panna Everly rozmawia z Gabrielle, więc wolę poczekać jeszcze trochę. Tak bardzo trochę. A swoją drogą, co by było, gdybym w tejże właśnie chwili wydarła się: „Twój facet mnie posuwał”? Trzecia wojna światowa.
Zmieniając temat powiem, że narodziła się trzecia osobowość Jenny. Chyba trzecia, bo ta nowa nie podsłuchuje tych durnych szeptów, z których najgłupszy dzieciak wywnioskowałby jaki jest ich temat przewodni. A mianowicie jestem nim ja. Sprawiedliwości i szczerości tu tyle, co talentu w osobie Madonny, więc równie dobrze mogę przyznać się bez bicia, że czuję się wydymana, bo komu odpowiadałaby taka sytuacja? Muszę to przerwać, dłużej nie wytrzymam.
- Erin? – mówię i w jednej chwili nastała cisza. Przerażająca cisza. – Bez urazy, ale ty tu w celu?
- Tak naprawdę, to Gabrielle zaprosiła mnie, na… Wiesz, żeby porozmawiać.
- Przy kielichu…? – tak, nagle mnie olśniło.
- Czemu nie. – mówi gdzieś wyżej wspomniana, a gdy rozlewa wódkę do dopiero co wyjętych kieliszków … cóż, wiecie, co dzieje się dalej.

*Cztery godziny później…*

- Jesteś… Nudna.
- A ty jesteś narcyzem.
- Jesteś odmóżdżona.
- A ty ordynarna.
- Jesteś pizdą.
- Jesteś popierdolona.
- A ty… - przerwa – przy jakiej literze je-jesteśmy? – co do Erin, to z „odmóżdżoną” trafiłam w sedno. Tak, zdecydowanie.
- „R” – odpowiadam i wygląda na to, że zabawa trwa dalej.
Zabawa…
Tak – jak się bawić, to się bawić: drzwi wyjebać, okno wstawić!
Witam. Jestem Jenny Stevenson i się najebałam.
- Dobra. Hm… Ruchasz wszystko, co ma kutasa.
- A ty jesteś… Rozpuszczona.
- Suka!
- S…snobka!
- …twarzy nie masz.
- A ty jesteś tępa.
- A ty…
- DOSYĆ, KURWA! – ups. – Jebane dzieci, no, szlaban na wódkę i chuj. Koniec rozmowy – co by tu dużo komentować. Gabrielle się zdenerwowała. Delikatnie.
I nie żeby coś, ale to wszystko dla jaj – nawet to, że najmniej pijana Pani Brovlovski dba o podpite towarzyszki i pozwala nam wisieć na swoich ramionach, poważnie.
Ale wróćmy na chwilę do przeszłości i zadajmy sobie jedno pytanie: jak się kończy wyjawianie tajemnic? Jaki jest skutek jej słabości biorąc pod uwagę prosty fakt – najebana Jenny powiedziała najebanej Erin, co robiła z jej chłopakiem. Równie dobrze mogłabym narzekać, że „co ten alkohol z ludzi robi”, bo nagle dostałam kilka nowych języków i każdy z nich podsuwał mi nowe wspomnienia, którymi mogłabym się podzielić z moimi pijanymi już koleżankami. Pijanymi? Powiedziane bardzo skromnie. A swoją drogą opiszmy obecną sytuację: zapomnę na chwilę o wirującym świecie i o tym, że nagle zrobiła się Erin razy dwa, a Gabs razy ze cztery i tylko ja jestem pojedyncza. Tylko jakby okolica się powiększyła – nagle Sunset rozrosło się na całe LA, węże na chodnikach zostały rodzicami licznego potomstwa, a co przez to rozumieć jest ich o wiele, wiele więcej i karmią się wódką, która leje się z kieszeni mojej kurtki. Dlaczego tak jest? Bo ktoś mądry zapomniał zakrętki, a jak się pewnie domyślacie, to właśnie ja jestem mądra. Mam też niesamowitą wenę, sama jednak nie wiem na co, więc możemy poteoretyzować: na co Stevenson miałaby wenę? Może skomponowałaby jakąś piosenkę, mimo nieznajomości nut? Może nauczyłaby się śpiewać? Może, a może nie reanimując swoje szare komórki zawróciłaby z trasy, która prowadzi w niestety wiadomym kierunku? A debilem, który obrał cel jest niejaka Everly – jak twierdzi chcę iść na poszukiwania swojego ukochanego, acz zaginionego ostatnio rudzielca i wygarnąć mu jakim to jest kłamliwym chujem… Ha! Mówmy o rzeczach możliwych. Ale to wszystko nie zmienia jednak faktu, że my – jako jej „przyjaciółki” – mamy wręcz wpisane w obowiązkach, by ją dopingować i dopilnować, by osiągnęła swój cel. Ja się grzecznie pytam: kto, do kurwy, wymyśla tak posrane zasady?  A tak między Bogiem a prawdą – ja musiałam najebać się ciut więcej, niż pozostała dwójka, więc moja zgoda na uczestniczenie w tej całej akcji nie do końca była świadoma, ale cóż.
Mówiłam już, że okolica wydaje się większa? Bzdura! Teraz jest jeszcze mniejsza i kurczy się ciągle, i ciągle i bez przerwy. Pewnie hellhouse będzie wielkości mojej dłoni, a jego „lokatorzy” – że tak powiem –  będą wielkości mojego kciuka… Ale jazda!
Ej, ale zatrzymajmy się na moment.
Chyba nie dotarła do mnie jeszcze jedna, pozornie najważniejsza sprawa – nie dotarło do mnie, że w wyżej wspomnianym gównie mieszka mój wampajer. Zaginiony książę. Władca ciemności. Mój zimnokrwisty brat. Moja niespełniona miłość. Mój koszmar. Mój sen. Mój rycerz w rozjebanej zbroi z aluminium.
Ha! Dojebałam.
Poważnie – moją pierwszą czynnością po przekroczeniu progu tego domu będzie posranie się w gacie, nie żartuję.

____________________________
** Jim Morrison – „Strach”

8 komentarzy:

  1. Końcówka mnie rozjebała, serio. Uwielbiam u Ciebie to, że pomimo dość poważnej sytuacji potrafisz czytelnika rozbawić. Cała akcja z Erin jest po prostu zawodowa. Pogadały przy kielichu, i skończyło się... ciekawie. No i Wampajer... Jenny siedząc ze Stevenem, nie myślała o nim tylko przyglądała się Izzy'emu, zapominając o Adlerze. I to jest już dla mnie wystarczający dowód, że Jenny Stevenson zakochała się w Stradlinie, a biedny Adler jest tylko próbą zapomnienia o wyżej wspomnianym. A to jak pod koniec przeżywała, że go spotka, to było hmm, na swój sposób urocze.
    Axl to się pewnie nieźle wkurwi jak wparuje tam Erin i Jenny, jedna pewnie powie, że jest chujem, a druga będzie się przyglądać. Ale, ale może by tak chciał rozładować swoją złość na Jenny, ale wkroczy rycerz w rozjebanej zbroi z aluminium i ją uratuje?
    Poczekamy, zobaczymy co tam wymyślisz, ale błagam, dodaj jak najszybciej, bo chyba kurwa nie wytrzymam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Noo nie powiem wyszedł Ci dość długi ;)
    Oj no nasza Jenny wpadła po uszy w uczucie do Pana Stradlina a biedny Steven jest tylko zastepstwem...szkoda bo chłopak na tp nie zasługuje.
    Haha nie ma to jak upić się z dziewczyną chłopaka z którym się przespalo :D mają odpaly po alkoholu i to spore :D ale fajnie bo zawsze potrafisz tak jakoś wesoło pisać...no w sensie wiesz o co mi chodzi ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. I wzięłam wstała, żeby się przeciągnąć i zobaczyłam papierek po batonie i strzelił mnie chuj. Bo mi kurwa brat zjadł batona. Niee! Tak nie może być! Co ja gadam. Nie o tym, nie o tym. Dobra... To niżej napiszę...

    Nie wiem co mam myśleć, bo mi mózg wyparował i się za bardzo wciągnęłam w czytanie i za szybko się to wszystko skończyło. No błagam. Więcej.
    No, to wreszcie Jenny powiedziała Erin o tym "romansie" z Axlem, czy nie? Bo już nie ogarnęłam. Jak jeszcze raz rzuciłam okiem, to chyba powiedziała. No żesz kurwa jego mać. Nie ogarnęłam dalej. A niech to zostanie moją tajemnicą.
    No to zaczęłam zmierzać do końca , ale... Ale.. Ale zatrzymało mnie to. "Mój rycerz w rozjebanej zbroi z aluminium". No po prostu jebłam ze śmiechu jak to przeczytałam. Nie chodzi mi o to, że Jenny jest tak beznadziejnie zakochana w Izzym, tylko o to, o to, że sama część o rozjebanej aluminiowej zbroi kojarzy mi się ze zbroją robioną z foli aluminiowej.
    Nie wiem co już miałam pisać.
    Także wiesz, ze pewnie czekam na kolejny, pozdrawiam i wgl. Nie umiem tak. No cóż nie jestem wszystkimi.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jenny Stevenson wita i się najebała.
    Isbell de Mars wita i nadrobiła zaległości.
    Tak, mnie też bardziej przekonuje pierwsza linijka.
    Kochana moja, co ja Ci mogę napisać? Wiesz sama, co ja myślę na temat Twojej twórczości, pomysłu i stylu, prawda? Jeśli nie, to daj znać, a w następnym komentarzy wszystko to Ci przypomnę, spokojna głowa. Ale tak...hm.
    Czytając tak, pomyślałam sobie, że Jenny jest ze stali czy czegoś podobnego. Młoda, a wciągnęła w siebie już tyle najróżniejszych używek, że dziwię się, że w ogóle jeszcze jakoś funkcjonuje i ŻYJE, co ważniejsze!
    Papieros. Ćpanie. Papieros. Alkohol. Ćpanie. Alkohol. Papieros i tak w kółko.
    W sumie...nadal widzę Stradlina dziobiącego słonecznik, ale to minie. Minie, prawda?
    Ale wiesz, podziwiam panie za tą ambitną grę. Aspołeczna, biedna, chujowa, do dupy (...) suka i tak dalej i tak dalej. W sumie to może kiedyś wykorzystam. Dostaniesz wtedy dedykację!
    I nie wiem sama, co więcej?
    Chujowy chyba ten komentarz, ale może nie jest tak źle.
    ,,Jak zacięta płyta…
    Zabierzcie to ode mnie!
    Boję się.''
    Automatycznie mi się z Doorsami skojarzyło, ale ja mam może jakiś spaczony umysł. W każdym bądź razie - to było boskie, serio.
    Dobra, pisz tam kolejny, bo jestem na bieżąco, haha!
    I tak tutaj Ci napiszę, że na Tacy Pozostaniecie jest VI rozdział, więc zapraszam.
    Dobra, dość pierdolenia może.
    Pozdrawiam i czekam C:

    OdpowiedzUsuń
  5. Hej, wreszcie u mnie nowy rozdział. Zapraszam ;] ill-still-be-thinkin-of-you.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Jezu, jak się cieszę! XDDDD
    AAAAAAA! KOCHAM!
    Czytam sobie w aucie, bo wracam z wakacji i tu na telefonie nie mogę włączyć sobie Soundtracków, więc nawet nie sprawdziłam czym są. Ale słucham sobie magicznego i zajebistego zespołu Rainbow, którego piosenki są takie... klimatyczne. I jest zajebiście.
    Wiesz co? Dobrze Cię rozumiem. Nie lubię weekendów, a zwłaszcza wakacyjnych. Wszyscy w domu i oczywiście muszą się kłócić. Zresztą... whatever. Przejdę rozdziału.
    I teraz następuje moment, w którym walę się w łeb i krzyczę w myślach: po co pierdoliłaś głupoty, teraz zapomniałaś, co miałaś napisać!
    Aaaaaa!
    Kocham Jenny, jej myśli, przy czytaniu których trzeba się skupić żeby zrozumieć i kocham jej teksty i w ogóle wszystko. Myślę, że takie "nie zabiłam się" to bardzo trafne spostrzeżenie. Nie tylko dlatego, że być może Jenny ma powody żeby się zabić (właściwie nie) albo dlatego, że jej tryb życia tzn. wszelkiego rodzaju picie, ćpanie może się do tego sprowadzać, ale dlatego, że wszędzie może nas spotkać śmierć, codziennie tyle ludzi ginie w wypadkach itp.
    Świetną grę wymyśliły Jenny i Erin. Może sobie kiedyś z kimś zagram. No to Jenny znów wyląduje w hellhous. To już chyba przeznaczenie. Szybko zdała sobie sprawę z tego, kogo może tam spotkać. Jestem niesamowicie ciekawa, kogo faktycznie tam spotka. Chce już następny!

    OdpowiedzUsuń
  7. Kochana, tylko ja tego talentu nie mam w tym też problem. Przyznaję, że rozdział dzisiejszy poszedł mi gładko i szybko. Ale czy jego jakość i przebieg akcji zadowala czytelnika? Jestem cholernie samokrytyczną osobą i właśnie czasem tak pesymizuję, bo gdy porównuję swój styl do kogoś innego to mi się robi po prostu słabo. I obiecuję, to nie jest koniec, jeszcze dłuuuga droga do końca. Nie wiem co ja tam wymyślę jeszcze, ale trochę to opowiadanie potrwa. ;]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No widzisz, a ja się porównuję czasem do innych i to jest błąd tu się zgodzę, ale tak mam i koniec.
      Lekko powiadasz, to chyba dobrze. No niestety wysiłek jest, bo nieraz ciężko mi coś napisać, wiesz człowiek chce, próbuje wychodzi gówno.
      Tylko opowiadanie, fakt. ;]

      Usuń