niedziela, 1 grudnia 2013

Rozdział 49.

Więc.
Rozdział ten powstał w dość nietypowych okolicznościach, ponieważ w nocy z dnia trzydziestego listopada, na pierwszego grudnia czekoladowa spać nie mogła i uznała, że ma wenę. Wstała więc, zasiadła do laptopa i pisała głupoty - ale to tylko taka ciekawostka.
Co jeszcze... Czytałam ostatnio starsze rozdziały i pomijając fakt, że przy czytaniu niektórych miałam minę jak po wpierdoleniu kilograma cytryn, to zauważyłam pewną rzecz: dłuższe rozdziały miały więcej komentarzy i pewnie dlatego ten rozdział jest taki długi. CHOCIAŻ. Chociaż i tak nie ma w nim wszystkiego, co chciałam uwzględnić. Gdyby tak było rozdział byłby nie tyle nudny, co w chuj długi i pewnie nie chciałoby się nikomu tego czytać.
Ale, ale. Mniejsza z tym, bo za tydzień, czy może coś koło tego dodam rozdział 50, czyli tą umowną połowę całego opowiadania. Mówię umowną, bo nie wiem ile jeszcze napiszę, ale jest w tym dobra rzecz: po pierwsze na część pięćdziesiątą zaplanowałam coś... jakby nie było genialnego i nie mogę się doczekać aż to napiszę i opublikuję i dodam zrobiony już rysunek i w ogóle, a po drugie mam jeszcze jedną wizję - chcę po zakończeniu tego opowiadania kontynuować dalsze losy Jenny. Po prostu ja też ją pokochałam i czuję się jakby była nieodłączną częścią mnie. Takie alter-ego. A poza tym, mam zajebistą wizję na jej dalsze losy, więc... Tak, napiszcie, czy chcielibyście czytać to dalej

+ KURWA, ale długa notatka...
++ Soundtrack
+++ Apel no wszystkich ninjy...ninjów...whatever. Ujawnijcie się proszę, nawet najmniejszym komentarzem.

~*~

Kilka dni później.

Przyznam się szczerze, że w dniu dzisiejszym od samego rana myśli rozsadzają mi czaszkę. Teoretycznie nie jest to nic nowego, jednak jest w tym coś ciekawego: Stevensonowa filozofia – niby o niczym, a jednak o czymś. Nowy termin na filozofię nawet wymyśliłam. Wymyśliłam też pustkę. Pełnię. Nicość. Pełnia nicości jest czymś i o niczym. A teraz myślę o schodach – schodzę po nich i wsłuchuję się w ich trzaski. Są stare, widać to na pierwszy rzut oka, a drewno jest przeżarte gównem spod butów Ćpunów, dosłownie, bo na korytarzu śmierdzi jak chuj. Ale patrzcie jakie obrazowe przejście z kultury to kompletnego rynsztoku, za który tak mnie kochacie. Tak, popadłam w samozajebistość.
Pytanie jest jednak nieco zbliżone do tego, jakie zadajecie sobie prawdopodobnie co chwilę: ale o co, kurwa, chodzi? Otóż. Chodzi o to, że Jenny z Kliniki wychodzi. Nawet z rana rozpisałam się na ten temat w moim zeszycie:

11 grudnia, 1988r.

Jenny opuszcza budynek.

~*~

Oddycham.
W końcu oddycham świeżym powietrzem z dala od Kliniki, a czekałam na to już długi, długi czas. Tak na dobrą sprawę, to nie wiem nad czym powinnam się skupić – na opisaniu tutejszego krajobrazu typowego dla wsi, który swoją drogą jest piękny. Czy powinnam się skupić na rażącym mnie w oczy słońcu odziane w tło z błękitnego nieba, może poopowiadam o tym, co się dzieje w mojej głowie? A dzieje się dużo, może nawet za dużo… Przeraża mnie ta myśl, choćby dlatego, że w Klinice dostałam olśnienia nie tylko ze względu na moje „życie uczuciowe”,  że tak to nazwę. Olśniło mnie w kwestii, o której już dawno temu zapomniałam, może nawet chciałam o niej zapomnieć i nie chciałam do niej wracać, ale co może osiągnąć umysł maszyny na odwyku, kiedy jest skazany tylko na siebie? Otóż. Może osiągnąć tyle co nic, może zaprzepaścić wszystko to, nad czym pracował od długiego czasu. Prawdopodobnie, gdybym przed kilkoma tygodniami obmyślała plan zagłady świata, czy plan masowego mordu, z Kliniki wyszłabym hipiską – i to jest idealne usprawiedliwienie na dziwki w mojej głowie. Tak, teraz to już nie jest burdel, teraz jest to wylęgarnia tirówek, o.
A tak wracając do tematu… Pewnie przynudzam, wiec przejdę do konkretów: Ćpuny żegnające się ze mną, szepnęły mi na ucho, która droga prowadzi do cywilizacji, więc i w tą stronę ruszam. Chuj wie, że czy jestem na wsi za LA. Chuj wie, czy w obrębie LA są jakieś wsie! Wiem tylko tyle, że dojdę tędy na przedmieścia, więc idę, a na myśl o przedmieściach, każdemu powinno się skojarzyć, że idę do domu. Idę do mojego starego, gnijącego domu, do mojego starego, pół-żywego ojca, który prawdopodobnie odsypia kaca – i to właśnie zjawisko jest idealnym odzwierciedleniem, jak odwyk może najebać nam w głowie. Ja wyszłam stąd z reklamówką, a jest w niej jedynie para gaci, bluzka i mój zeszyt. I idę, a droga na przedmieścia jest daleka więc… Cóż.
Widoki stąd są piękne, aż żal, że nigdy nie byłam w posiadaniu aparatu. Zostaje więc wyobraźnia i umiejętność podziwiania takich rzeczy, bo gdy gdzieś dookoła unoszą się zapachy dzikiej róży przez myśl przez krótką chwilę błyska mi idea, żeby już nigdy nie wracać do palenia.
Hej, mogłabym tu zamieszkać. Mogłabym spać pod gołym niebem na kocu, albo i bez niego. Mogłabym przytargać ze sobą Stevena, żeby i on zasmakował tej pięknej wolności… Czuję się jak w powrocie do lat sześćdziesiątych i przyznam się bez bicia, że marzyłam kiedyś, by tak żyć. Chciałabym być hipiską razem ze Stevenem, ale teraz nie da się tak żyć, ludzie są po prostu okropni. Większość z nich nie zasługuje, by podziwiać takie miejsca jak choćby to i zaciągać się zapachem tych kwiatów jak najlepszymi narkotykami na świecie. Wiecie co teraz widzę? Mam w głowie film. Jest przyjemny, ale nie chcę go oglądać, bo mam w nim przy sobie Izzy’ego i razem idziemy tą drogą: on a gitarę, coś tam podśpiewuje. Ja mam harmonijkę i skręta w drugiej ręce. I kwiaty we włosach… I nasrane w głowie.
To wszystko mogłoby być piękne, gdyby nie fakt, że oprócz fantazji mam też wspomnienia. I mam plany. I mam nasrane w głowie. I mam odciski od tych pierdolonych trampków.
~*~

Słońce znudziło się moją osobą, gdy weszłam w świat cywilizacji, który o dziwo nie jest wcale lepszy od czym tak się zachwycałam jeszcze jakiś czas temu… A co więcej wtedy byłam całkowicie zrelaksowana, wszystko było mi obojętne i dziwi mnie – nawet – przebieg spraw, gdy od kompletnego spokoju przeszłam do kompletnej paranoi. Serce podchodzi mi do gardła wyżej z każdym kolejnym krokiem tutaj, gdzie jest przysłowiowa kulminacja tego mojego planu. Ej, a tak w ogóle na czym on miał polegać…? Ach, tak. Chciałam coś naprawić.
I tak sobie idę, i idę… i idę, i kurwa, idę…
I przewinę akcję, bo już mam tego dosyć.
Stres.
FUCK.
Kulminacja stresu.
FUCK.
Mój dom. Tak. MÓJ stary dom.
in the middle of MY street.
FUCK.
Z każdą sekundą jestem o krok bliżej do tej rudery i jakoś nie wiele mi to daje – jedynie uczucie, że powinnam wyluzować. Tak, powinnam oddychać, bo zapomniałam o tej czynności. Siadam na tych schodkach i …pff, to będzie trudniejsze niż myślałam. Chociaż tak patrząc na to w sposób: „Kurwa, jestem Jenny Stevenson, ja nie boję się niczego”, to sprawa wydaje się prosta. Wystarczy tam wejść i nie dać się sprowokować. Jednak z innej strony: „Kurwa… jestem Jenny… Jenny jakaś tam, nie pamiętam, bo Klinika wyprała mnie z siły…” – to mówi samo za siebie.
Zastanawiam się nad tym jeszcze przez chwilę i dociera do mnie, że tak na dobrą sprawę nie mam nic do stracenia. Trzeba wstać, otrzepać dupę z kurzu i wejść licząc na fakt, że kogokolwiek tu zastanę. Tak więc robię, ale pierwsza rzecz jaka rzuca mi się w oczy to fakt, ze jest tu jakoś dziwnie cicho, dziwnie pusto… Nie w domu, to dookoła.
Olewka.
Naciskam więc na klamkę i serce mam przy gardle.
Drzwi są otwarte i to nie jest żadna nowość.
Pierwszy krok za progiem i …tak. To jest mój dom. Poznaję go po zapachu wódki. To taki rodzinny afrodyzjak, który służy w zasadzie do wszystkiego – można przy nim się bić, ruchać, pić …można się nawet zabić.
A wracając do tematu – nagły przypływ wspomnień mnie zabił. Widzę schody, korytarz wejście do salonu i do kuchni obok. I widzę ten piękny dywan przyozdobiony w popiół od fajek. I ławeczkę przy schodach. I słyszę telewizor…  Ojciec. W domu jest ojciec, matka nigdy nie oglądała wiadomości – uważała, że media piorą nam mózgi i szkoda nerwów, by oglądać to kurestwo. I wiecie co? To jedyna rzecz, w której zgadzałam się z nią.
Ale.
Nie wiem dlaczego, ale nie bardzo przejmuje się jak ojciec zareaguje na mój widok. Może mnie nawet wyjebać z domu, wisi mi to, bo  bardziej skupiam się na tym, co w ogóle powiem. Chuj, zapomniałam języka w gębie i tak krok po kroku, od kiedy tu jestem zapominam o swoim celu. KURWA!
Naprawić wszystko, naprawić wszystko, naprawić wszystko…
I BUM! Serce mi staje, gdy widzę to wszystko – flaszki po Night train’ie, niektóre nawet potłuczone, paczki po fajkach, zużyte zapałki, torebki po krakersach, pudełka po pizzy… A na samym środku, w fotelu siedzi ojciec. Ma w dłoni puszkę z piwem i przekrwione oczy. Since pod oczami i nową fajkę w ustach. Chuj wie, mam go zastrzelić, czy pogratulować… Nie wiem, dlatego trzeba się odezwać. Jakoś…
Co może powiedzieć człowiek, który połknął własny język…?
- Dostąpię zaszczytu zajarania z własnym ojcem…?
Kurwa…
- Jenny…
Łzy podeszły mi do oczu po tym, co zrobił – w momencie wstał, podszedł i …mnie przytulił.
Kurwa…
Naprawdę nie wiem, co mam teraz myśleć, bo po raz pierwszy w życiu tak się zachował i to pewnie dlatego zaciskam zęby na wargach, żeby do końca się nie poryczeć, ale czuję, jak po policzkach spływają mi te skurwysyny powszechnie nazywane łzami. Nienawidzę płakać. Szczególnie ze wzruszenia. Tak, w momencie jestem gotowa wybaczyć mu te wszystkie lata olewania mnie i mamy, te wszystkie lata picia i tak, bo wybaczę mu fakt, że skazał mnie na wychowywanie się na ulicy, na dorastanie w rynsztoku, w kompletnym gównie tylko dlatego, że teraz mnie przytulił i słyszę jak sam szlocha. Nie ma nic gorszego niż łzy rodzica, niezależnie od tego jaki by zły nie był. Teraz widzę, że nie był taki zły, nie do końca. On ma jednak uczucia…
- Dziękuje – mówi nagle.
- Za co?
- Że przyszłaś – o mój Boże – jeszcze trochę i bym się zajebał, kurwa, bez ciebie.
- Beze mnie…?
- Tak – powiedział i chyba po raz pierwszy w życiu spojrzał mi w oczy bez tego obrzydzenia. Przez ułamek sekundy nawet się uśmiechał. – W ogóle …kurwa – w momencie ta radość zamieniła się w panikę, ale …pozytywną. Nie wiem, czy istnieje pozytywna panika, nie ważne. – Usiądź tu, gdzieś tutaj – i zaczął biegać wokół kanapy zrzucając z niej ten cały syf. Usiąść? Nie wiem, nie mam nic do stracenia. Tak. – Mów i siadaj, jak ci się żyje?
- No – i siadam – wracam właśnie z odwyku, wiesz.
- Z odwyku?
- Tak, przedawkowałam, ale to długa historia – chyba się tego wstydzę, chyba, bo spuszczam głowę i widzę jak te wszystkie flaszki tańczą przy muzyce w mojej głowie. Kompletny rozpierdol.
- To chociaż może w skrócie, co? – pyta. – Jak to się stało?
- Jak przedawkowałam? – dobra, powiem. – W sumie… Wiem tylko tyle, że w szpitalu uznali, że to konieczne. Spytali, czy się zgodzę i najwyraźniej nie miałam nic przeciwko…
Właśnie. Jak trafiłam do kliniki? To ciekawa historia, której nie pamiętam aż tak szczegółowo, jak większość innych odlotów, i interesującym jest, że ojciec w ogóle poruszył ten akurat temat, a ja zaczęłam mu to opowiadać… Każdy szczegół, jaki pamiętam, każdą sekundę, której nie wyparła moja pamięć. Opowiedziałam mu o Stevenie, o  tym, jak to się stało, że jest …moim facetem i jak to pewnego dnia… O, właśnie. Pewnego dnia, rano, gdy Gabrielle nie było w domu, a Stevie przyniósł górę zielska i płytę Hendrixa, po zjedzeniu bułek wypaliliśmy to zielsko, które miało swoje skutki, momentami nawet niezbyt uboczne. Nie mam owijać w bawełnę? W porządku. To zielsko zadziałało na nas jak ekstaza i …i po zużyciu kolekcji gumek Gabs, dobraliśmy się do jej „dilerskiej kolekcji”. Do jej kiblowej kolekcji. Heroinowej kolekcji… I najwyraźniej mój organizm się wkurwił, że znowu zaczęłam tańczyć Brownstone’m, bo te dwie dawki mogły być dla mnie śmiertelne.
Tak też powiedziałam ojcu.
A jego reakcja? No cóż.
- Moja córa używa życia, co? – reakcja była raczej …spokojna. – Zupełnie jak mama…
- Gdzie ona jest? – pytam. Mam dosyć rozmowy o mojej głupocie.
- Nie wiem. Nie widziałem jej prawie dwa miesiące… I pieniądze mi się kończą.
Kurwa…
- I co teraz? – pytam znowu.
- Nie wiem – lakoniczne odpowiedzi Stevensonów. Tak.
- Ja chyba wiem – olśniło mnie. – Może sprzedasz ten dom?
- Kurwa, jaja sobie robisz? I co dalej, pod most pójdę mieszkać?
- Nie – lakoniczne odpowiedzi Stevensonów po raz drugi. TAK.
- To gdzie?
- Kupimy jakąś kawalerkę – mówię – nie wiem, czy zauważyłeś, TATO, ale chciałabym w końcu mieć jako-tako normalną rodzinę.
- Ten detoks cię zmienił, młoda, nawet bardzo – przerwa – kiedyś, to myślałem, że mnie nienawidzisz…
- Bo nienawidziłam – taka prawda. – Ale fakt, detoks mnie zhipisił i chcę zobaczyć, czy ...dasz radę być ojcem ćpunki… Ex-ćpunki. To znaczy chyba, nie wiem.
Ten dzień jest chory. Pozytywnie chory, bo gadam z ojcem jak z ojcem, a i on ma dobry humor, przynajmniej tak mi się wydaje, bo po raz pierwszy w życiu widzę jak się śmieje. Ta menda John Stevenson się śmieje… Ta menda John Stevenson potrafi normalnie rozmawiać z własną córką… Cud.
- W sumie dobry pomysł z tą kawalerką – zaczyna po jakimś tam czasie. – Ta pierdolona rudera tutaj, to tylko złe wspomnienia. Nie tylko dla ciebie, Jenn… – przerwa – Aa jebać to, wyprowadzamy się!
Kiedyś na pewno…


8 komentarzy:

  1. Dziewczyno byłam bliska płaczu! To nie jest normalne o tym co się u mnie stało. No na prawdę.
    Ale wiesz, jeden "ninja" się już ujawnił i będzie dalej komentować. Tak jak Ci obiecałam na gg ostatniego czasu :).
    Tak się zastanawiam, czy to jest tylko takie przejściowe. Wiesz, ten cały "dobry" humor Jenny, czy to na prawdę tak się stało. No naprawdę. Nie wiem co mam myśleć, po tym wszystkim co czytałam.
    Zaczyna mi się to robić dziwne, ale to wina mojego dziwnego mózgu. No i już nie wiem o czym ma pisać. Na prawdę... Mam jakąś kurewską pustkę. Nie to co jak czytałam. No Boże, i tylko mnie zabić...
    Chciałam więcej napisać, ale nie mogę :(
    Ale fajnie, że wszyscy zaczynają sobie układać życie. Tylko mi się wszystko jebie. Ale mniejsza.

    Pozdrawiam, życzę weny ii co tam sobie jeszcze życzysz, Trish Adler :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bosh, Czekoladowa, tego się nie spodziewałam! Oczywiście w pozytywnym znaczeniu. Cieszę się, że u Jenny zaczyna się układać. Cieszę się również, że napisałaś dłuższy rozdział. Oby tak dalej! Kocham Cię <3 / Aneta (chyba zacznę się podpisywać XD)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ehhhhh zajebioza... Przeczytałam twój blog cały od deski do deski jakiś tydzień temu, ale nie pamiętam czy skomentowałam... Możliwe, że jestem jebanym nindżą....
    Całe to opowiadanie jest mega w kosmos wyjebane. Uwielbiam Jenny i jej rozkminy, czasami nawet mi mnie przypomina, ale ciiii. To tak ogólnie, a co do rozdziału toooo...
    Co ty kombinujesz hęęę? Jak czytałam to o jej ojcu to takie seryjne o.O I gdzie wcięło tą dziwkę-matkę...? Wstawiaj szybko 50-ty, bo z niewiedzy i ciekawości zabiję się rondlem ;_____;

    OdpowiedzUsuń
  4. Wybacz, że dopiero teraz ale mam taki zapieprz na uczelni i w życiu że ciężko znaleźć na coś czas :D a rozdział...dosyć ciężki jak dla mnie ale fajnie, że Jenn wyszła z kliniki i to odmieniona :D odwiedziła ojca, nawet z nim pogadała...warta siebie rodzinka nie ma co :D i może teraz jakoś się zacznie układać....zobaczymy

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetny rozdział. Jej ojciec... mnie po prostu rozwalił na miliard kawałeczków. Może gdzieś znajdziesz oko ;). Ciekawe, gdzie mamuśka, pewnie pod rynsztokiem za połowę ceny xP. A tak na serio, to cieszę się, że wróciła do normalności i chce zacząć żyć, super wiadomość :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Szybka jestem, wiem.
    Rozdział jest poruszający, w życiu bym się nie spodziewała, że Jenn, wróci do domu, do ojca. Jestem w wielkim szoku. Widać, że jednak każdy człowiek ma dwie strony, szkoda tylko, że niektórzy tą lepszą tak bardzo ukrywają. To jest straszne. Zaskoczyłaś mnie i to pozytywnie. Wiesz, że czekam na kolejny ten 50 :)

    Zapraszam do mnie na 23 ill-still-be-thinkin-of-you.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw, ciekawe czym jeszcze zaskoczy nas Jenny :D

    OdpowiedzUsuń