piątek, 6 grudnia 2013

Rozdział 50.

KURWA!
W końcu.
Pisałam ten rozdział na jednym wdechu, traciłam czucie w palcach, ale wena była i była... I chuj mnie to obchodzi, że chaotyczne, chuj mnie obchodzi to, że bardziej "naćpanego" rozdziału nie ma na całym globie i ...i chuj mnie obchodzi, że pisałam to małym procencie, bo wiecie co? Jestem z tego dumna, bo czegoś takiego właśnie oczekiwałam. Koniec, kurwa, zapraszam na ujaranego pornosa.

+ Soundtrack.
++ Soundtrack nr 2.
+++ Chamska reklama cudeńka.


Enjoy, fuckers, or something.


~*~

Mimo, że staram się ignorować fakt, iż słońce oślepia mnie z większą siłą niż zwykle, to wiem, że ma to w sobie jakieś przesłanie. Jakieś tam, bo jest to poranne słońce, które jak nigdy ogrzewa moją szarą twarz i całuje ją jakby była najpiękniejsza na świecie. Być może, że istnieje taki ktoś, kto tak uważa, ale na tą chwilę nie ma to większego znaczenia. Wolę, czy też nie, skupiać się na czymś, co zaprząta moje myśli od kiedy nie śpię – obudziłam się w swoim łóżku, w depresyjnym domu, gdzie kilka pokoi obok śpi mój ojciec. Boże, to działa na mnie jak anty-gwałt, bo myślami jestem gdzieś zupełnie indziej. Jestem najlepszym pornosie na świecie, gdzie już pierwsze sekundy przyczyniają się do wzrastającego pragnienia szczytowania, cokolwiek to znaczy. Mówiąc po ludzku, czy też nie, jestem pół przytomna i istnieje przypuszczenie, że nie wiem co robię, a tym bardziej nie wiem, co myślę. A nucę całkiem ciekawą piosenkę, której towarzyszy jeszcze ciekawszy teledysk. Rzekłabym nawet podniecający, ale jego szczegóły zostawię dla siebie. Przynajmniej na razie.
Skupiam się na słońcu obcałowywującym moją twarz i widzę obrazy: przedstawiają jeszcze ciekawszą scenerię, bo znowu jestem na dachu piekielnego domu. Podkreślam, znowu. Ale tym razem jest zupełnie inaczej, bo tam właśnie dzieje się coś dziwnego i nie jest to kolejny wytwór mojej wyobraźni, bo jest to zwykłe pragnienie, które nie wiedzieć dlaczego chciałabym tak bardzo zrealizować. Chciałabym wciągnąć kreskę i odlecieć jeszcze bardziej, tak, chciałabym odlecieć najbardziej jak to możliwe, a cicha muzyka w mojej głowie tylko to potęguje. Nights In White Satin. Satyna. Biała satyna. I łóżko. Ogromne łóżko, bynajmniej nie moje. Moje jest małe i nie niewygodne. To znaczy duże, ale małe dla mnie. Wiem, może i mam wymagania (czyt. Schizy) ale taka już jestem. Jestem też podniecona wizją białej satyny. Tej całej nocy i białej koszuli, bo nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak tęsknię za jej zapachem. Pamiętacie, że biała koszula jest najlepszym afrodyzjakiem? Tfu, jest najmocniejszym narkotykiem dla młodej jeszcze Panny Stevenson – i to właśnie wspomnienie przywołuje u mnie dreszcze. Kompletny pornos. Jak erotyczna książka. MASAKRA. Dlatego przewracam się na bok w taki sposób, że to cholerne słońce całuje mnie w szanowną dolną część pleców... W dupę. Dosłownie.
Ale, ale.
Koszula.
Satyna.
Noc.
Morrisonie, to słońce mi nie pomaga.
Czuję się jak dziwka, która obudziła się w niewłaściwym łóżku, oślepiona słońcem po podróży na drugi koniec tęczy, bo jest tak przyjemnie cicho, że chyba nawet  myślę. Myślę o …czymś na pewno, może nawet o kimś, nie wiem. Nic nie wiem, a jednak wszystko dookoła skłania mnie do ciekawych refleksji. Pamięta ktoś, jak robiłam pod siebie, by po raz pierwszy przelizać się ze Stevenem? No właśnie. Czuję się tak samo, pomijając to, że nie bardzo mam ochotę, by powtórzyć ten pierwszy raz. Prawdopodobnie dlatego, że w głowie cały czas mam koszulę.
Boże, ta koszula.
Boże, te zapachy.
Tak, anty-gwałt w postaci słońca już nie działa, a wskazówki na zegarze zwolniły i jedna minuta w rzeczywistości trwa cały wiek. To ciekawe, wiecie? Co dzieje się z człowiekiem, którego wyprano z narkotykowego szału? Pewnie dlatego mam ochotę na kreskę. I na koszulę. Kurwa, koszulę… Nie jako ubranie, ale jako zapach, bo tak cholernie pragnę czuć go na sobie i chyba nie zdaję sobie sprawy, że to od tego jestem tak naprawdę uzależniona – od koszuli, bądź też od jej właściciela, co jest swoją drogą drugą opcją i mimo wszystko jednak bardziej trafną. Nie da się uzależnić od ubrania. Od zapachów i człowieka - owszem, ale nie od ubrania. Co nie zmienia faktu, że na wszystkie, może nawet dziwne sposoby staram się sięgnąć myślami do tej chwili i do niej podobnych. Pamiętam dotyk, który przypominam sobie, gdy kładę się na plecy i wędruję moimi trupimi dłońmi po ramionach i pod bluzką, na brzuchu. To ciekawe, bo do złudzenia przypomina to zaawansowany stopień seksoholizmu, czy jakby inaczej nie ubrać w słowa zwykłego uzależnienia… Chuj z narkotykami, chuj z moją miłością, heroiną, bo jestem uzależniona od czegoś innego, czegoś bardziej poważnego, od czegoś, czego już dawno, dawno nie zażywałam. I mam …ten, mam wyrzuty sumienia, że nie czuję wyrzutów sumienia. Nadążacie? Wyrzuty sumienia, bo nie myślę o moim Dywanku. Może nawet jestem na powrót zimną suką, bo użyłam słowa „moim”. Moim Dywanku. Chuj wie, gdzie jest MÓJ DYWANEK.
Ej, pamięta ktoś? „Bezdomna ćpunka zakochana w rockmanie”? Wprowadzam zmiany: „bezdomna ćpunka uzależniona od rockmanów”. W ten zły sposób. W ten najgorszy sposób, który karze mi wstać, i który karze mi nucić tą cholerną pościelówę, podczas, gdy nie do końca przytomna, nawet nie bardzo świadoma czynów swych kieruję się do czegoś, co za mgłą przed moimi oczami do złudzenia przypomina drzwi. Drzwi… Doors… The Doors… Morrisonie, co się ze mną dzieje?! Popierdoliło Cię, jeśli mną kierujesz. Popierdoliło się, Jim, jeśli teraz wziąłeś się za wychowywanie mnie.
Popierdoliło. Ostro. Bo wychodzę. Piąta nad ranem, a  Jenny opuszcza budynek. W samych bokserkach i podejrzanie starej bluzce na ramiączkach. Tak, to pewnie przez tą bluzkę uznajecie mnie za psychiczną, tak, na pewno.
Aa, kurwa, myślę bez ładu i składu, pierdolę to.
A nie, jednak nie.
Wiecie, znowu to do mnie wraca: po rozmowie z Jimem i po zejściu ze schodów znowu czuję koszulę i to jest ciekawe. Koszula… Powinna zyskać nową definicję w słowniku, ale już nie ważne jaką.
Ja pierdole, jakie to chaotyczne!
Tak, więc zeszłam ze schodów i chyba frunę nad podłogą, bo nie wchodzę w popiół po fajkach, ani nie wywalam się przez jakąś butelkę. Noga mi nie utyka w puszce, ani nic. Po prostu frunę, ale nie do końca wiem, gdzie – po prostu wychodzę przed dom i na nowo zaciągam się świeżym powietrzem. Na nowo, bo to cudowne uczucie towarzyszyło mi też wczoraj przez większą część dnia, ale… czy to ważne? Po prostu spodobał mi się ten zapach i tak będzie dopóki znowu nie zapalę.
Mówiłam już, że wyszłam z domu? Tak, wyszłam z domu po piątej rano, a pościelówa mnie nie opuszcza i gdybym mogła to wszystko opisać powiedziałabym coś w stylu: pierdolony raj. Mam na myśli otoczenie, bo widok tego wszystkiego jest jedyną chyba zaletą przedmieść – cisza o poranku i uśpione domy. Przydałby się łyk wódki. Ale, ale. Właśnie, cisza: wszyscy sąsiedzi jeszcze śpią, nie widzą Jenny-zdziry. Widzą to, co siedzi im w głowie i w sposób symboliczny objawia się w snach. A co objawia się w moich? Ha, jebane ballady. I masa, masa filmów, głównie dramatów, czy romansów. Ale to nie jest o dziwo takie ważne, bo ruszam przed siebie z szybkością odpowiednią, by moje bose stopy poczuły każdy skrawek ziemi, chodnika, który jest tak przyjemnie ciepły – i to jest właśnie kwintesencją tego, co kryje się pod moją definicją bycia spełnioną, a mam na myśli po prostu spokój. Tak, wyrosłam już z szumu i szaleństw, jakkolwiek bezsensownie to nie brzmi. Wiecie o co mi chodzi. I …chyba właśnie dlatego idę do przeciwieństwa spokoju, idę do piekła, które czeka mnie z momentem przekroczenia progu tego domu, a dopiero co wschodzące słońce na górze tylko utrzymuje mnie przy myśli, że prawdopodobnie są to ostatnie chwile mojego jako-takiego trzeźwego myślenia. Później będzie tylko gorzej, a może nawet już jest.
Coś… coś słyszę.
Słodka. Cisza. I dźwięk. Dźwięk ciszy. Sound of silence. Kolejna pościelówa.
Nic, tylko się pierdolić, łał.
Ej, straciłam wenę.
Pewnie dlatego, że …że co, że… drzwi piekła coraz bliżej. I po co tam idę? Do Dywanka. Chyba do Dywanka. Kurwa, do Stevena. Kiedyś pozbędzie się Dywanu i nie będę mogła już go tak nazywać. I tak, traktujcie to jako przepowiednię. Swego rodzaju wizję, która zbliża się coraz większymi krokami, jak zapach koszuli zbliża się do mnie. Hej, totalna schiza.
Nie wkurwia was burdel w mojej głowie?
Wkurwia, to oczywiste, bo nie skupiam się na celu: piekło; bramy piekieł; schody; moje bose stopy; schizofrenia; otwarte drzwi; Dywan i koszula.
Kurwa wasza mać.
Jestem pijana, przyznaję się bez bicia.
Pijana… mentalnie.
Najebałam się psychodelią.
Chcę już umrzeć.
Nie chcę umrzeć.
KURWA!
To teraz trochę przyziemnego myślenia? Okej: drzwi do bram piekieł są otwarte, więc wchodzę i znowu sekundy przeciągają się w całe wieki i to jest straszne. Straszna jest też ta cisza tutaj, pewnie wszyscy śpią, a ja wpierdalam się znowu na krzywy ryj… Ale co poradzę, pragnienie przytulenia się do Stevena jest silniejsze i pewnie właśnie dlatego dziwi mnie fakt, że nie zdycha na stole z twarzą w …czymś. Albo, że nie leży pod stołem, ani na kanapie, ani obok, ani nigdzie. Praktycznie go nie ma, a teoretycznie już pierdolimy się na ławeczce na tarasie przed domem. Albo na odwrót, nie wiem.
Ale wiecie co? Mam przebłyski czegoś: widzę, jak jestem tutaj, jeszcze przed kilkoma miesiącami i przyglądam się gitarom; drzwi są wyłamane i nie wiem dlaczego tak jest. Nie wiem nawet dlaczego to wszystko widzę, do momentu, gdy zauważam otwarte drzwi do bzykalni, czy jak to tam nazwałam. I zaczynam wsłuchiwać się w ciszę – tak, znowu, wiem, ale to też jest niezależne ode mnie. Powtarzam się.
Cisza, cisza… I słyszę czyjś oddech – jest ciężki i …mój Boże, taki seksowny. Nawet nie wiem, czy oddech może być seksowny, ale mam to w dupie w momencie, gdy przechodzą mnie dreszcze, bo wydaje się on być znajomy.
Co się dzieje dalej? Chuj, nogi noszą mnie same: ponownie unoszę się nad podłogą i czuję w sobie bitwę serca z rozumem – rozum nie pozwala mi tak iść, serce zaś zabiłoby, gdybym odpuściła. To prawdziwa wojna. Więc nie odpuszczam, chcę jeszcze trochę pożyć. Tak… Coś jeszcze? Owszem: kolejny nawrót dreszczy, gdy opierając  się o tą chłodną futrynę odpycham drzwi, by zauważyć więcej i widzę… widzę. Tak, widzę.
I idę… Idę, aż serce wyskakuje mi z piersi, gdy siadam obok, na łóżku i widzę w tych ciemnościach przymknięte jego oczy. Widzę, mimo zasłoniętego okna, te włosy opadające na twarz i czuję potrzebę, by je odsunąć… Udaje się, czy nie, znowu czuję dreszcze – tak, znowu – bo traktuję tą głupią mordę, jak najdelikatniejszą rzecz na całym globie, co tylko potwierdza fakt, że jestem na kompletnym haju i mam w głowie tyle rzeczy, które chciałabym w tym momencie zrobić, aż tworzy się z tego nowy film. Ten jest inny od pozostałych, bo go nie zatrzymuję i nie puszczam od nowa – to dzieje się naprawdę, co mnie jednocześnie przeraża i fascynuje, bo gdy oczy te zaczynają kontaktować nie powstrzymują mnie, bym zabrała rękę. Przez chwilę się uśmiechają, ale nic nie mówią. Albo i mówią, a ja tego nie rozumiem… Mogłyby powiedzieć tyle rzeczy, na których dźwięk i ja odwzajemniłabym uśmiech, ale mimo wszystko serce w tej chwili bierze nade mną górę i zapomina o całym istniejącym dookoła świecie – nienawidzę go za to, bo kieruje moją ręką gdzieś w dół, do klatki i pozwala się dotykać. I nie przestaje się uśmiechać. Oczy nie przestają się uśmiechać i kontynuują przedstawienie, bo chyba w nich czytam.
Kurwa, zaraz wybuchnę.
Jestem na innej planecie, nie osądzajcie mnie.
Wchodzę pod kołdrę, obok niego i chyba nawet przez chwilę się całujemy. Przez chwilę, do momentu, gdy przechodzi przeze mnie prąd i śle wiadomość w stylu: „…Izzy?”
  
  ~*~
~Tak... Właśnie... Rysunek. Ekhm. Pornos. Wspominałam?~ 


6 komentarzy:

  1. to jest, to jest, to jest....
    absolutnie fenomenalne! czekałam na ten moment od tylu rozdziałów! to takie, takie, takie cudne!
    wiesz, że czytałam to 3 razy zanim zabrałam sie za komentarz?
    czytając to gdzieś w pamieci miałam wcześniejsze rozdziały, np ten, w którym Jenny doprowadza Izzy'ego do skrajnego pożądania. I tak sobie o tym rozmyślam i bum! Teraz ona wie, co prawdopodobnie, mógł czuć Izzy w tamtym momencie.
    Dobra koniec tego, nie umiem komentować. Czekam na kolejny!

    OdpowiedzUsuń
  2. oh jakie to piękne ;_;
    cholernie piękne kurwa, kurwa,kurwa!!
    Nie umiem nic sensownego wymyślić : (
    a ten rysunek , superancko :D!

    ~wpadnij do mnie na coś nowego : D!
    http://c-y-a-n-i-d-e-and-cocaine.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. A oto ja, ujawniam się. Przeczytałam 35 rozdziałów w dwa dni i... i kurwa mózg mi odparował. Nie komentowałam, bo byłam na telefonie na, którym nie da się komentować, a nie miałam ochoty potem na komputerze przewijać tego przez kilkadziesiąt rozdziałów, tak więc skomentuje wszystko tutaj. Może gdy się czyta rozdziały raz na tydzień, albo rzadziej to tak tego nie widać, ale gdy czytałam te 15 lub więcej rozdziałów dziennie to da się zauważyć, że akcja strasznie się ciągnie i praktycznie cały czas jest jedno i to samo... tak w kółko. Ćpanie, Izzy, Ćpanie, Izzy, Steven, Heroina, Izzy... No... Chyba tyle moich uwag. Ogółem można też się przyczepić do tego, że wybrałaś dość oklepaną fabułę, ale dobrze sobie z nią radzisz dzięki wyjątkowości stylu pisania. Chyba tyle uwag. Jeśli cię uraziłam to wybacz xD. Powodzenia w pisaniu dalej, życzę weny i zapraszam do mnie na rozdziały http://every-day-forus-something-new.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Zajebiste! Ale teraz przez to małe ostatnie słówko dostane kurwicy... Dawaj szybko nowy, bo umrę ;-;
    Sorki za tak chujowy komentarz, ale jakoś nie mg sie skupić.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja pierdole, ja pierdole, ja pierdole! Izzy?! Tego bym się nie spodziewała! No ale dobra.. Jenny i tak się jakoś z tego wykaraska.
    A rozdział ogólnie? Rozdział jak zwykle zajebisty, bo Ty Czekoladowa to masz łeb. Ciekawe tylko skąd Ty takie pomysły czerpiesz :D Czekam na kolejny <3 / Aneta

    OdpowiedzUsuń
  6. Raz już skomentowałam to zrobię to i drugi raz, a co mi tam. Przeczytałam wszystkie 50 rozdziałów w ciągu jednego dnia ba! parę godzin, było cudownie, ale wszystko co zajebiste ma i swój koniec i poczułam się jakby ktoś mnie obudził z pięknego snu, no żeś kurwa ja pierdolę, taaa bez pierdolenia to ja żyć nie potrafię (to nie tak jak myślicie zboczeńce, mam na myśli przekleństwo hahaha). Jednego teraz nie rozumiem...no bo...no ten no znaczy no bo na początku pieprzyła się z Izzym, potem ten znienawidził ją i fochy strzelał a teraz co będzie? BIG fuckin' LOVE? hmmmm jestem przygotowana na wszystko, bo nikt i tak w tym i moja skromna osoba nie pobije Twojego genialnego opowiadania. Dobra kończę to pierdolenie o Chopinie i jeszcze raz zapraszam na mój blog http://movetothela.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń