Zostałam. Tylko dlatego, że patrzałki Billa są
takie ładne.
Przez kolejne kilka chwil miałam w głowie wojnę
światową i małego szewca, który wyklinał moją osobę, na czym tylko świat stoi.
Bo niby od kiedy jestem taka… łatwowierna? Rozkojarzona? To pewnie sprawka
wino-podobnego i tego, co po sobie pozostawił. A co pozostawił? Nie wiele, tak
na dobrą sprawę, bo wyssał mi mózg, skremował i wciągnął nosem jak działkę
najlepszego koksu- jestem głupia, po prostu.
Co nie zmienia faktu, że nie potrafię się oprzeć
urokowi tego miejsca- niby opuszczony dom, przeżarty pleśnią, grzybem i gównem,
ale ma swój klimat, wyżej wspomniany urok, tak. Jest ciemno, bo nie ma światła,
więc jedynym jego źródłem są trzy zapalniczki i to w zasadzie tyle. Do każdego
przedmiotu trzeba podejść na tyle blisko, żeby zobaczyć chociażby jego zarys
(bo nie wiem, czy wiecie, ale w domu z zabitymi oknami, w dodatku środku nocy
jest ciemno jak w dupie). A wracając? Podchodzę teraz do pewnej szafy, po woli
otwieram jej drzwiczki, po czym orientuję się, że nie jest to szafa, tylko
witryna, a w niej… Cóż. Gdybym była facetem mój odruch ciała – że tak powiem –
byłby wiadomy, bo są tu książki, a jeśli mam mówić do końca szczegółowo to
poezja. Wszystkie cztery półki zapełnione śmierdzącymi, pożółkłymi kartami, na
których litery zlewają się w całość. Chociaż tego nie mogę być pewna, bo boję
się dotykać tych… tych starych książek. Dlatego wołam Jeffa- on z kolei
zatrzymał się przy adapterze.
- Zobacz – i pokazuję mój obiekt westchnień. Albo
obiekty. – Co mi grozi, jeśli to wezmę?
- Potępienie – mówi. – Będziesz się smażyć w piekle
za bezczeszczenie zabytku.
- Ale przecież – nie wiem, czy wiecie, ale siedzę
na sali sądowej jako oskarżona, a Jeff to sędzia. – Przecież nic jeszcze nie
zrobiłam…
- Właśnie, JESZCZE nie zrobiłaś – przerwa. – Ale
wiesz, jak chcesz „coś” zrobić, to chcę mieć w tym udziały.
Podnoszę zapalniczkę tak, żeby go widzieć i… widzę.
Jak puszcza mi oczko i odchodzi. Podstępny drań.
Nie mniej jednak(często to powtarzam, nie?) wracam
do ilustrowania zabytków. Patrzę, patrzę i mam. Dobrze mi znana, cienka i
delikatna pseudo-książka, dzięki której w ogóle wybieram się do biblioteki
szkolnej. Ha, taki żarcik… Przeglądam strony, litery, tytuły, przy świetle
mojej przyjaciółki, mało się nią nie poparzyłam, Jeff wychodzi i znajduję coś
odpowiedniego. Coś, co jednocześnie mnie rozbawi i nada powagi całej sytuacji.
„Dlaczego rozbawi?”, ktoś się zapyta. A ja odpowiem- bo znowu się drę:
„[…] Zniknął!
Już mnie
porzucił,
Mój druh
jedyny,
Mój wielki
wróg,
Mój
nieznajomy,
Mój
kat-bóg![…]”*
Rozumiecie? Komizm sytuacji? I branie pana
Nietzsche dosłownie?...
Mniejsza z tym, bo osiągnęłam cel, bo… bo Jeff się
wraca.
- I czego się drzesz? – dlaczego on szepcze…?
- No wiesz – chyba wyraziłam się nie jasno. – „Zniknął! Już mnie porzucił…”
- Dobra,
zamknij się – podchodzi i mówi dalej: - Już dobrze. Twój… – i patrzy w tekst. -
Druh(?) jest przy tobie – i znowu: - Nietzsche?
- Co w tym dziwnego?
- Nic – przerwa – tylko myślałem, że już to na
pamięć znasz.
Nie znam, taka prawda, dlatego też rozmowa po
chamsku się kończy i zapada cisza.
Ta cała sytuacja – jakkolwiek dziwna by nie była –
skłoniła mnie do decyzji jakże mądrej i dojrzałej: chowam pseudo-księgę za
pasek od spodni i koszulkę i udaję, że nic się nie stało, że nic nie zrobiłam,
bo nic nie zrobiłam, prawda? Znosiłam tylko przez chwilę wzrok Jeffa i
wyruszyłam w poszukiwaniu naszego naczelnego młodocianego, naszego
wiewióra-kleptomana, czyli mówiąc jaśniej- idę szukać Billa. Zaszył się gdzieś
od momentu wejścia do tego domu, a teraz, jak tak chodzę i wsłuchuję się w
skrzypiącą podłogę uświadamiam sobie, że nie jesteśmy do końca normalni.
Normalni Rebelianci nie zwiedzają takich miejsc przy zapalniczkach i nie podziwiają
każdego fragmentu niczym w muzeum, tylko szukają lokum, żeby się najebać- my
nawet nie mamy pieniędzy, żeby kupić… cokolwiek. Jesteśmy bandą ubogich
brudasów z dzianymi rodzicami.
Wracając- idę dalej. Z pseudo-salonu – chociaż ja
nazwałabym to antykwariatem – przechodzę do przedpokoju, a może holu... i po
prawej stronie mam wyłamane drzwi do kuchni; po lewej z kolei- ścianę
prowadzącą donikąd, a na niej są obrazy, które pogubiły swoje ramy. Wiszą
samotnie przybite gwoździami, niektóre nawet przyklejone na taśmę do źle
przyklejonej tapety imitującej deski, i nie powiem, bo nawet w takim świetle
wygląda to co najmniej pięknie. Taka psychodeliczna kryjówka samotnego artysty
w otoczeniu powojennych domków ze skupiskami moherów w środku. Nie wiem, czy
właściciel domu się wyprowadził, umarł, czy powiesił się na pasku od szlafroka…
nie wiem nic, ale liczę na to, że schody prowadzące do piwnicy rozjaśnią mi
umysł. Oczywiście, jeżeli nie zejdę na zawał, albo najzwyczajniej w świecie się
z nich nie spierdolę. Mówię o zawale, bo słyszę za sobą kroki Jeffa.
Cicho-ciemny wampir mnie bezczelnie śledzi, od co! Ale ignoruję to i skupiam
się na schodach: pierwszy, drugi, trzeci, pięćdziesiąty pierwszy… i spełnia się
moja przepowiednia. Zawał, bo wielkie pianino, a przy nim Bill walczący z
zapalniczką. Podchodzę do niego, stawiam na tym cudownym, czarnym pudle swoją
przyjaciółkę i bez dalszej tandety, mówię:
- Zagraj coś.
Chwila skupienia i bawi się w Dylana.
A półmrok dopełnia klimatu delikatnym dźwiękom.
Nie jesteśmy normalni.
Albo jesteśmy bandą, pożal się Morrisonie,
artystów.
Wrażliwców.
Nie, jednak
artystów.
Z tym, że śpiew jest tu niepotrzebny, bo Billy to
utalentowany penis. Bardzo.
Jak my wszyscy, w pewnym sensie.
W pewnym sensie też podziwiam to miejsce- półmrok
daje mi do tego możliwości, o dziwo. Ściany w niedoskonały sposób odziane w
drewno i przyozdobione białą farbą doskonale współgrają z białawym(?) już
dywanem, a jednocześnie kontrastują z czarnym pianinem. Dylan wtapia się to w
jeszcze piękniejszy sposób. A na ścianach nie ma nic. Tylko samotnie powieszony
kinkiet z przepalonymi żarówkami. Jest w miejscu tym pięknie i powtórzę to
jeszcze kilka razy.
Chociaż z drugiej strony to miejsce nie pasuje do
wystroju Antykwariatu- tamten był skromnie zapełniony kanapą o wątpliwej
stabilności, fotelem, biurkiem bez szuflad i adapterem na środku, witryną
pękającą od książek i kilkoma półkami, na których kurzyły się winyle. Aż serce
boli na taki widok- nikt już nigdy nie odsłucha tych płyt. Berry, Richard i
Waters umrą samotnie, a ich twórczość zgnije w Cmentarzysku.
To smutne.
~*~
Pamiętam jak dostałam zegarek od rodziców na(o ile
mnie pamięć nie myli) szesnaste urodziny i przysięgłam sobie, że nigdy nie
zaszczycę go noszeniem na mym nieskalanym nadgarstku, tylko dlatego, że był
małą, kruchą paskudą na pasku w kolorze khaki udającym skórę. Teraz ta paskuda
jest można by rzec, że pożądana, bo z przyczyn mi niewiadomych chcę wiedzieć,
jaka jest godzina. Zegary w Cmentarzysku umarły już dawno temu i każdy z nich
wskazywał co innego, a teraz – gdy Rebelianci opuścili budynek – przydałoby się
wiedzieć, czy jest jeszcze sens wracania do domu. Wiecie, czy aby przypadkiem…
tak całkowicie ogarnięci zbiegiem okoliczności Adolf i Ewa nie będą chcieli mnie
ukamienować za wracanie do domu o porze tak bardzo późnej. Musi być grubo po
północy, bo mohery pogasiły światła.
Tak.
Słyszę jak Jeff podnieca się pożyczeniem St. Louis to Liverpool**, więc przypomnijmy sobie sytuacje z części
poprzedniej: kiedy Jeff z Bill’em prowadzili pewną zajmującą rozmowę, a ja
milczałam. W chwili obecnej jest dokładnie tak samo, ale może to i dobrze- mam
chwilę, by ponownie, przy świetle zapalniczki – która, swoją drogą, jest już na
wykończeniu nerwowym – po raz setny czytać „Ostatnią
Wolę” i po raz tysięczny ją analizować w ten sam, nudny i pozbawiony cienia
fantazji sposób.
Więc sobie idę, czytam. Idę i czytam, ale nagle,
jak na złość zapalniczka mi pada i w moim czarnym sercu wybucha pierdyliard
czarnych sztucznych ogni z efektami dźwiękowymi: wyklinają ją na czymś świat
stoi, więc rzucam ten przedmiot szatana za siebie. Uspokajam się strzykając
palcami i myśląc mniej-więcej coś takiego: „a moją ostatnią wolą będzie
pochowanie mojej osoby w kowbojkach”.
Tak. W moich ukochanych śmierdzielach.
~*~
* Fryderyk Nietzsche, Żale Aryadny (fragment)
** St. Louis to Liverpool, Chuck Berry. (album)
Rozdział nie jest jakoś wybitnie długi, nie czułam potrzeby, by napisać nieco dłużej.
Taka ciekawostka: do napisania o opuszczonym domu zainspirowały mnie, UWAGA, gry. Tak, Amnesia i trochę Outlast. Z pominięciem potworów i innych... stworów. I elementu "grozy".
+ Co prawda nie napisałam tego tak, jak planowałam na początku, więc reszta wyjaśni się następnym razem, tak, ponownie. ._.
Kocham Cię i to opowiadanie, jest coraz ciekawiej i nie mogę doczekać się by przeczytać następny rozdział. Sączę winko, Stonesi w tle i Twoje opowiadanie, swoja drogą kocham też Twój gust muzyczny, Dylan i Berry jedni z najlepszych no i ta poezja ahhhh aż się rozmarzyłam. Want more, want more now! To czekam cierpliwie i... Wesołych wyjebistych w kosmos Świąt :)
OdpowiedzUsuńHah, to oczy Axla ją zaczarowały, jednak nie Izzy'ego. Oczywiście zorientowałam się dopiero po przeczytaniu tytułu poprzedniego rozdziału. Zawszę wszystko robię w odwrotnej kolejności.
OdpowiedzUsuńPodoba mi się takie chodzenie po opuszczonym domu, jest klimacik. Zwłaszcza, że oni nic nie rozwalają, ale grzecznie obserwują. I biorą sobie trochę rzeczy. Ma się marnować?
Zapomniałam o tym napisać ostatnio, ale imiona rodziców Jenny (o ile są prawdziwe, ale chyba tak, chyba że ja nie ogarniam znów) są urocze. Straszliwie.
Czekam na kolejne przygody rebeliantów :)
wiesz, grałam w Amnesie i dobrze że pominełaś tego niedojebanego potwora co popieprza po tym domu! :)
OdpowiedzUsuńciekawe co się stanie dalej. zajebisty rozdział tylko szkoda że krótszy od pozostałych. czekam na nowy rozdział!!!!!
Martyna
Jedyne co mogę powiedzieć to 'nie-wiem-co-napisać-bo-zajebiste-jak-zawsze' ._.
OdpowiedzUsuńWeź po prostu pisz dalej i nie przejmuj się moimi komentarzami ;-; I tak cokolwiek byś nie napisała to będzie godne podziwu :3 A opowiadanie zapowiada się ciekawie <3 / Aneta
Bardzo lubię czytać twoje rozdziały - świetnie piszesz :) A tak na marginesie - jeśli jest Kwatera Dzwonków to będzie też Kwatera Różyczek?
OdpowiedzUsuńBoże, i co ja mam teraz napisać, co? Tak czytam i czytam i myślę, że to jest tak zajebiste, że nie zasługuje na mój komentarz, bo będzie chujowy, jak każdy mój komentarz. Co ja w ogóle piszę?
OdpowiedzUsuńAh, no nie wiem dalej co mam pisać. To jest po prostu świetne. I tak się zastanawiam co napisać. Ale jak coś to pisz dalej.
Boże, jaki żal... Nic sensownego nie napisałam. Dawno cokolwiek pisałam, wybacz.
Ale jest świetne.
To ten. Pozdrawiam i weny. Trish :)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńZapraszam na prolog nowego opowiadania :)
OdpowiedzUsuńZa paczałkami Rosa to chyba każda by pognała w te pędy, tylko i wyłącznie dlatego, żeby sobie na nie popatrzeć. W zasadzie nie zdziwiłabym się, gdyby o tych oczach była by jeszcze później mowa. Ale, ale! Bill gra! I gra nie kogo innego jak Dylana, co musiało brzmieć przewspaniale, ale szczerze mówiąc, dziwie się, że to "cmentarzysko" nie zawaliło się przez wysokość oktaw, które z siebie Rose zwykł wydawać.
OdpowiedzUsuńDoba, nie ważne, większość napisałam Ci na gg, więc nie będę się tu rozpisywać. ;)
Witam Cię.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam właśnie kolejny komentarz twojego opowiadania.
Podoba mi się. Nadal zwracam uwagę, że ciężki styl pisania, ale tego nie zmienię. A przecież to dodaje temu opowiadaniu pewien charakter.
Nie wiem co jeszcze powiedzieć.. że jeżeli moje oczy mi na to pozwolą, polecę czytać dalej?
Tak, tyle wystarczy.
Pozdrawiam!
~Michelle.
JESTEM! Przeczytałam, i pomysł fajny :) Informuj mnie, bo będę czytała te opowiadanie dalej.
OdpowiedzUsuńPsychodeliczna, naćpana Jenny - gwiazda Twoich opowiadań. Jak pisze Michelle też powiem, że styl pisania masz dosyć ciężki, ale podoba mi się taka forma. Dawno nie czytałam opowiadań, więc dopiero muszę wejść w rytm tego wszystkiego. Na nowo to poczuć.
+ zapraszam na nowe opowiadanie do mnie http://richlifeforpoorpeople.blogspot.com/ :)
++ chyba polubiłaś słowo "rebelianci'' ;p
Usuń