sobota, 26 października 2013

Rozdział 45.

Morrisonie, mam płakać, czy się cieszyć...?
W końcu udało mi się coś napisać, ale... ALE. Ale miałam taką długą przerwę, że mi wstyd i pozapominałam moje plany na ten blog, więc powiem tak - teraz chciałabym napisać coś co tydzień, ewentualnie dwa, ale w tym problem, że codziennie zmieniam zdanie, czy jest sens prowadzić tego bloga.

Co tam, ja we wszystko wątpię.
Ale jeżeli rozdziały będą się pojawiać, to nie będą zbyt długie. I będą w takiej właśnie ...tej... takiej, kurwa, konstrukcji. Sorry, nie mogę znaleźć słowa.
Tak będą wyglądały, o. Teraz będzie typowy pamiętnik, dopóki nie zrealizuję mojego olśnienia.

+ Pytajcie, jeśli macie jakieś wątpliwości, bo i nawet dla nie to nie jest zbyt spójne.
++ Możecie mnie nawet opierdolić za nieobecność, bo co ja, co, ale zasłużyłam. :)
+++ *żebym jeszcze wiedziała jaki dać soundtrack*  Niech będzie to <--.
++++ Jeśli można prosić... Napiszcie, czy chcecie być dalej informowani o nowościach. Nie chcę spamić Wam niepotrzebnie.

Enjoy, fuckers!

~*~

Jestem Jenny Stevenson i wsiąkłam sobie na trochę, ale to nie moja wina. Tak na dobrą sprawę owej winy nie ponosi nikt, chyba, że zaczniemy mówić o wydarzeniach minionych dni, może nawet tygodni. Żeby was olśnić przytoczę tu pewną sprawę, o której pewnie ja sama zapomniałam. Mówię tu o mojej tak zwanej „relacji” z Panem Dywanem, której nie bardzo wiem jakie przypisać określenie. Można ją nazwać niestabilną, dziką, czy szaloną. Jeżeli popatrzeć na to z perspektywy czasu, to o takim związku kiedyś marzyłam: o destrukcji, która niszczy przez miłość tak silną, że ma się ochotę krzyczeć… Cokolwiek to znaczy. I właśnie teraz pojawia się pytanie – czy go kocham? Tak, i mówię to z czystym sumieniem nie zagłębiając się w szczegóły.
Kolejne pytanie zabrzmi jakoś tak – „dlaczego destrukcyjna miłość?”. I odpowiem na to w sposób nie jasny, jak zawsze. Prawdopodobnie jest to wina moich ideałów – miłość do momentu, gdy rozłącza śmierć. I przyznam z dziwną satysfakcją, że mało brakowało i spełniłyby się moje marzenia. W tym rzecz, że nie umarł nikt z nas, ale to długa historia, którą chcąc, nie chcąc chciałabym opowiedzieć…

~*~

1 grudzień, 1988r.

Powrót do prochów nie był planowany, bo – dosłownie i przenośni – nie myślałam wtedy trzeźwo, ale nie to jest teraz ważne. I szczerze mówiąc nie bardzo wiem od czego mam zacząć. Czy wspomnieć  mam o skutkach powrotu do prochów, czy o wspomnianej wyżej destrukcji,  a może o tym mały cholerstwie, które siedzi mi w głowie i każe coś powiedzieć. Powiedzieć cokolwiek, bo milczę od kilku tygodni i mam tylko ledwo żyjący długopis i pogryzany nim zeszyt. Tak, tak właśnie staram wyrazić siebie, bo nie mam tutaj wielkiego pola do popisu, a mówiąc „tutaj” mam na myśli Klinikę Anonimowych Ćpunów, czy jak kto woli …jestem na detoksie i delikatnie mówiąc nieźle pierdolnęła mnie destrukcja. Cokolwiek to znaczy.
Brak mi dywanu, bo podłogi odziane są w zimne i śliskie płytki.
Mało nie zabiłam się na płytkach. I to nie raz.
Brakuje mi też Dywanu, bo ja nie mam uzdrawiającego uśmiechu.
Uzdrawiającego? Tak, do dobre słowo.
Ale Dywan nie przychodzi. Nie raz, gdy patrzyłam przez okno – które nie ma klamek – widziałam, jak tych dwóch gości wyrzuca mój Dywan z Kliniki, bo podobno jest nie trzeźwy. Można tak traktować gwiazdę rocka? Hej, dobra. Gwiazda z niego taka, jak ze mnie abstynentka.
Zaczęłam zwijać kartki z zeszytu i je palić, żeby poczuć smak dymu.
Udało mi się przemycić zapalniczkę, ale fajek mi nie dają.
Przychodzą za to codziennie: a to podadzą jakieś jedzenie, które jednocześnie jest niejadalne, a to ktoś zapyta jak się czuję, a gdy zmuszają, żeby zejść i porozmawiać z innymi Anonimami, to wychodzą na kompletnych idiotów. Albo niepoprawnych optymistów, nie wiem. Jestem przekonana tylko w tym, że ich nadzieja we mnie jest w stu procentach myląca. I nie chodzi mi tu o „pozytywny” przebieg detoksu, bo już raz to rzuciłam. Chodzi jednak o …o ten tramwaj, co nie chodzi. Kurwa, zapomniałam…
Chodzi o to, że się nie odzywam, o!
I nie będę się odzywać, bo tak mi się podoba.
Z resztą mniejsza, zaczynam przynudzać.
Wiem!
Był koniec października, czy też początek listopada, a destrukcja zaczęła się rozwijać. Pamiętam dzień, gdy po raz pierwszy po tej długiej przerwie Steven dał mi słodkości. Nie powiem, tęskniłam. Nie powiem, później żałowałam, ale przynajmniej pamiętam.
Pamiętam tradycję, która ciągnęła się od momentu „zdeklarowania destrukcji”, czyli poranne wizyty Stevena. Codziennie przychodził z paczką nowych bułek i z jeszcze ciepłymi papierosami …albo na odwrót.
Papierosy i bułeczki, tak.
A potem mówił, jak bajerował babkę w sklepie, żeby mu sprezentowała owe pieczywo.
Było idealnie.
Siadaliśmy na balkonie, marnowaliśmy zapałki – bo zapalniczki ktoś wziął ukradł – i wpieprzając te bułki słuchałam Wyznań Adlera. Zawsze opowiadał, co działo się dnia poprzedniego, nawet jeżeli cały dzień przeleżał skacowany gdzieś …gdzieś. Ale za to, jako wierny przyjaciel nie zapominał o „swoich braciach”. Mówił, że Żyrafa znalazł kolejną towarzyszkę życia, kolejną Panią Żyrafę, ale teraz nie o tym, bo chcę tylko powiedzieć, że dopiero po długim, długim  czasie dotarło do mnie to zjawisko melancholii. Codziennie ten sam schemat, i codziennie te same historyjki. Codziennie świeże bułki i nowe papierosy. A ową rutynę chcąc nie chcąc przerwała, jak widać zła decyzja – pewnego dnia zamiast tego przesłodzonego buziaka na dzień dobry, dostałam skręta i od tego się zaczęło… A tak swoją drogą: mój facet, to ludzki bank z prochami.
W następstwie skręta „nażarliśmy” się LSD, znalazło się kilka fikuśnych tabletek …nawet, i tak powstało zło – ciekawa mieszanka, nie powiem, ale odpowiedzcie sobie sami jakie są tego skutki.
Hej! W jednej chwili byłam w raju, a teraz jestem w dupie, świętujmy!

8 komentarzy:

  1. Zawsze mnie powala czarny humor Jenny, hah. Rozdział jest inny od poprzednich, krótszy, co do spójności... To wydaje mi się, że do Twojego stylu po prostu się trzeba przyzwyczaić, potem wszystko się pięknie rozumie, podziwia i zbiera szczenę z podłogi.
    Nie mam za bardzo nawet siły się rozpisywać, bo 10 godzin poza domem robi swoje, a więc jednogłośnie i pięknie proszę INFORMUJ mnie dalej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ty już powinnaś wiedzieć, że ja czytam nawet kiedy nie mam weny do czytania, tak jak teraz. A mi się to tak cholernie podoba, że muszę czytać i jestem uzależniona od Twojego bloga. Nie wiesz jak ja przeżyłam to jak nie pisałaś. Masakra.
    Ale uwielbiam to czytać, po prostu kocham. Dajesz wiele inspiracji, pomysłów i ogólnie wenę jak pisać. Kocham to, dziewczyno.
    Ty mi tam nie marudź, że nie ma sensu, czy że jest źle. Nie znoszę takiego pesymizmu, mimo tego, że ja często widzę wszystko w czarnych barwach. Pewnie nie raz widziałaś. Ale przechodząc do rozdziału...
    Boże... Ja nie wiem co mam pisać. To jest piękne. Oddaj talent. Też chce pisać pamiętnikarskim, a nie takie chuju muju. No kurde... Ale czytając początek myślałam, że czytam pierwszy rozdział albo prolog, ale tylko myślałam.
    Nie wiem co mam już pisać...
    Ano i ten... tam już wiesz żebyś mnie informowała na drugim gg :P
    Pozdrowienia, życzę weny, czasu i ogólnie :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Po raz kolejny napisałaś mistrzowski rozdział! Powala na kolana! xD Serio. Ten rozdział pasuje jako rozdział po długiej przerwie - tak jakby zaczynał kolejny okres w życiu Jenny. I do tego ta piosenka *___________* Samo piękno. Nie wiem co napisać w komentarzu, w każdym razie czułam się zajebiście siedząc, słuchając tej piosenki i czytając ten rozdział. Bo chociaż krótki, to przekazuje tak wiele emocji. Mam nadzieję, że uda Ci się dość często pisać. Bo jest zajebiście.

    OdpowiedzUsuń
  4. Genialny rozdział! Twój styl pisania jest taki...specyficzny, wyjątkowy, niepowtarzalny... Aż chce się czytać. Prawdziwość i brutalność życia z pewną codzienną melancholią... cudowne. Pisz dalej i życzę Ci weny!

    OdpowiedzUsuń
  5. Fajnie, że wróciłaś i to z zupełnie inaczej pisanymi rozdziałami :D No ciekawy pomysł...Detoks...ciekawe...jakoś mi to do Jenny nie pasuje ale ok :D No i nasz uroczy Stevenek...wybacz ale dawno już nie komentowałam i nie bardzo mi to wychodzi :D ale rozdział intrygujący i miły w czytaniu

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak się cieszę, że wróciłaś! :D a co do formy, to myślę, że jest dobra, a nawet ciekawa, coś nowego, wiesz. I nie waż się nawet myśleć, żeby zakończyć pisanie, o nie! Za bardzo mnie zaintrygowała Twoja opowieść, byś teraz mogła ją tak przerwać w środku, bym nie poznała zakończenia, za bardzo za ciekawie piszesz :D Nawet jeśli będziesz dodawać co dwa tygodnie czy nawet miesiąc, to proszę Cię bardzo ładnie, nie kończ, poukładaj to wszystko i wróć. Kurczę, ale Ci słodzę tutaj :D
    A takie pytanie z innej beczki - co z Twoim askiem?

    Gal Anonim

    OdpowiedzUsuń
  7. NIE WIEM CO POWIEDZIEĆ, WIĘC MÓWIĘ, ŻE JEST ZAJEBIŚCIE. AMEN.
    Sorry za najbardziej tępy komentarz ever, ale bezpośredniość Jenny na mnie podziałała , no i... i tyle XD
    Dobrze, że wróciłaś. Co jak co, ale twojego bloga mi brakowało ;3

    OdpowiedzUsuń
  8. Najlepsza postać fikcyjna, jaką znam. Naprawdę. Jeśli jesteś do niej podobna, to musisz wiedzieć, że już cię lubię. Rozdział - super, czekam na następny.

    OdpowiedzUsuń