Zacznę dosyć nietypowo jak na moją osobę: rzeczą
jasną jest, że Adolf i Ewa nie byli w siódmym niebie, gdy ujrzeli moich Dzikich
Lokatorów. I do tej pory zachodzę w głowę( tak, że aż wcale) i zastanawiam po
czyjej stronie leży wina, a że sprawa wydaje się dosyć jasna, to właśnie w tej
chwili ujawnię wam moje domysły: nie zdążyli/nie zdążyliśmy się ubrać na czas –
chociaż to kwestia sporna – a widok półnagich, niewyżytych kuców w pokoju
córeczki tatusia nie jest szczytem marzeń, nie da się ukryć. Dlatego właśnie
nastąpiła eksmisja i z Domu Uciech Stevensonów przenieśliśmy się do Kwatery
Dzwonków, i to brzmi maksymalnie chujowo.
Tak czy inaczej: Jeff, Bill i Jenny. Siedzą sobie.
Dyskutują. Na świętym łożu Isbella. I dyskutują. O sensie istnienia. Rozważają
odpalenie kolejnego skręta/papierosa oraz nalanie kolejnej szklanki wina z
przemytu.
Nienawidzę wina- przez nie czuję się, jakbym
rozpływała się w nicość. W jedną wielką i czarną jak noc pustkę, którą tylko
potęgują kolejne winne oddechy i zdania wypowiedziane przez moich braci, bo ja
się nie odzywam. Skupiam wzrok na butelce z tym zabójczym trunkiem i
zastanawiam się, co w nim takiego jest. Jakość? Dosyć średnia. Procenty? O
średnim stężeniu. Sama powinnam czuć się średnio. Pół pijana trunkiem, pół
pijana myślami, bo w takim stanie popadam w piękną, a za razem tragiczną
melancholię przeplataną ze sporą dawką nieświadomości. Nadążacie? Bo ja już się
pogubiłam.
- Czy ja mam problem z piciem? – pytam.
Opieram się o ścianę przy łożu i czuję się jak
olbrzym: ten papieros jest taki malutki, a ja się nad nim znęcam.
- Nie – mówi Jeff – Ty masz problem ogólnie.
Podaje mi zapalniczkę.
Siada obok mnie, ale zachowuje dystans.
Odpalam papierosa i mija kilka lat.
- A czy ja mam problem z jaraniem? – znowu Pan J.
Biorąc pod uwagę fakt, że z Bill’em znam się kilka
dni dłużej- znamy się na wylot. Czasem, jak na przykład teraz, nasze nie do
końca normalne móżdżki stapiają się w jedno i równie jednogłośnie pada słowo:
tak. Jeff ma problemy z jaraniem. Ja mam problemy z piciem, Bill z
samokontrolą- jest jak mała, ujarana wiewiórka, która obraziła się na swojego
fryzjera, jak i dilera, bo wybucha śmiechem z bliżej nie jasnego powodu i nie
potrafi przestać. Śmieje się będąc rozwalony na łożu jak hrabia i śmieje się
schylając się po wino. Ja z Jeff’em patrzymy po sobie przez jedną chwilę, po
czym stwierdzam, że: jebać telepatyczne myśli.
- Tobie już wystarczy – wyżej wspomniany na powrót
potrafi mówić i zabiera Ujaranej Wiewiórce flaszkę. Ta przykleja sobie na twarz maskę z kaprysem,
takim udawanym rozczarowaniem, że chcę połknąć własny język, byle się nie
roześmiać. – Weź idź do kibla, rzygnij, czy coś – przerwa – wytrzeźwiej, a
potem dostaniesz.
- Co dostanę? – pyta Wiewiórka; trochę się
uspokoiła, ale tylko trochę.
- Sraczki bolesnej – nie myślę, nie oceniacie mnie.
– Po takiej ilości wina twoja własna wątroba zrobi ci z dupy jesień
średniowiecza – Jeff się śmieje; przypominam sobie jak się myśli, więc myślę… i
myślę… - Czekaj, co ja powiedziałam?
Czuję, że ich śmiech zaraz mnie zabije. Albo
dobije, jak kto woli, bo te głupie penisy bezczelnie śmieją się ze mnie.
Synonim do
słowa „śmiech”, błagam!
Ubieram sztuczny uśmiech, strzykam palcami i
wpatruję się w moje odbicie we flaszce, które – przy odrobinie szczęścia –
powie, co mam dalej robić. Dlaczego czuję takie zakłopotanie? To przez
procenty? Małą ilość snu? Nie, to tylko moja głupota.
- Kurwa, co ja gadam – pytam, albo też stwierdzam
ponownie i czuję rozczarowanie. Poważnie, bo nie przestają suszyć zębów, co
jest tylko następstwem do oczywistego stwierdzenia: - Bożesze, ten jabol jest
za mocny…
I łapię się za głowę.
I zwijam się w kłębek chorobliwej histerii.
I się wstydzę. Tak troszkę, troszkę.
Śmiech (ponownie
proszę o synonim) Jeffa jest zaraźliwy. Może to dlatego, że zjawisko samo w
sobie jest dosyć rzadkie, dlatego też wyczekiwane jakby z podwójną siłą- teraz
w Celi naczelnego Dzwonka, na jego łożu znajdują się trzy wyżej wspomniane
kłębki histerii i mam wrażenie, że zaraz się poduszą i padną trupem, a na ich
pogrzebie Banda Rebeliantów się naćpa i będzie udawała przybyszów z trzeciego
świata. Nie, z piątego świata. Z sześćdziesiątego dziewiątego, cholera jasna…
Będą składali ofiary z płyt Abby i neonowych ciuszków.
Nie mniej jednak…
Wiewiórka wypełnia rozkaz Dzwonka i wychodzi się
rzygnąć/wytrzeźwieć, mniejsza z tym, bo wychodzi nie przestając się śmiać. A
przez to mam ochotę krzyknąć potężne „HALO” i też wyjść. Najlepiej przez okno.
I spaść prosto w krzaki dzikich róż. I się pociąć. Najlepiej na twarzy.
- Wątroba zrobi mu z dupy jesień średniowiecza –
Jeff oddycha; ponownie: to dobry omen. – Dobre, dobre…
- Pił najmniej z nas, a jest nieźle wstawiony –
mówię. – Chociaż nie, on jest najebany. W trzy „D”.
- No – przerwa – nie da się ukryć.
Zapada cisza i mijają kolejne lata.
- Chcesz się przelizać? – pyta, czym robi mi
jeszcze większą miazgę z mózgu. Tylko dlaczego?...
Nie odpowiadam, bo zwyczajnie mi się nie chce.
Schylam się tylko po jabola i stwierdzam, że po pierwsze- nie ma sensu nalewać
sobie go do szklanki, a po drugie- muszę ignorować spojrzenie pana obok. Co
prawda ten jego „wyczekujący wzrok” nie jest żadną nowością, bo zawsze tak robi,
gdy na coś czeka, ale prawda jest taka, że za każdym razem nieludzko mnie to
drażni. Delikatnie mówiąc. Mam wręcz ochotę… wziąć najbliższy mojej ręce
przedmiot i spenetrować mu nim twarz. Tak dogłębnie. Powstrzymuję się jednak od
momentu, gdy kiedyś owym przedmiotem okazał się krążek Zeppelinów, no bo bądźmy
poważni- kto byłby na tyle głupi, by bez powodu niszczyć Led Zeppelin II? Jak widać nawet ja miałam wystarczająco dość
rozumu, by tego nie robić.
Ale – że tak powiem – wróćmy do sytuacji obecnej.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – pyta, ponownie.
- Niestety tak.
- Więc?
- Co więc?
- No ej, Jenn – przerwa – nie udawaj głupiej, wiem,
że…
- Skarbie, kiedy ja wcale nie muszę udawać –
przerywam mu, całkowicie świadomie, bo wiem, co powiedziałby dalej. A że jestem
zbyt pijana, żeby tego wysłuchiwać, to… No. Właśnie.
Ale temat ciągnie się dalej. Głupi penis.
- Skarbie…?
- Uch, stul twarz.
Chwila oddechu i łyk wina. Czy jabola, to nie
ważne. Ważne jest to, że… Że nie wiem co. Gubię się we własnych myślach, HALO!
Pomocy! HALO! Is there anybody out
there?!
Mijają sekundy, minuty, godziny, dni, miesiące,
lata… Na co wchodzi zarzygany Bailey.
- Mam zajebisty pomysł!...
~*~
Za kasę z przemytu kupiłam sobie jedzenie-
karmelowe ciasteczka, od których słodyczy robi mi się nie dobrze, a biorąc pod
uwagę poprzednie chlanie wina, to paw w tęczowym kolorze jest tylko kwestią
czasu. Nie mniej jednak żrę te ciastka
i dokładnie się rozglądam: po mojej prawej człapie Bill, po lewej- Jeff.
Godzina jest dosyć późna, bo nastała ciemność, której o dziwo wyczekiwałam tego
dnia. Nie pytajcie dlaczego, bo sama tego nie wiem. Wiem za to tyle, iż
spacerujemy gdzieś na… gdzieś, nie wiem gdzie i przyznaję się bez bicia, że w
tej części Lafayette trampki moje nie miały okazji i nie dostąpiły zaszczytu
odcisnąć swojego kształtu- jak już mówiłam jest ciemno, widać niewiele, ale
mojej mrocznej osobie pasują takie klimaty, a że oczy przywykły do ciemności,
robi się coraz ciekawiej. Po drugiej stronie ulicy zauważą państwo dosyć
powszechne zjawisko w Indianie: menel pospolity; w kręgach swojego świata
nazywany żulem, czy delikatniej- bezdomnym. Miejscowa młodzież ze względu na
brak wychowania zwykle wyśmiewa tych biednych ludzi, po czym awansują na
stanowisko hipokryty, gdyż przekraczając około szesnasty rok życia robią
wszystko, by znaleźć się na miejscu Pana Żula. Być może robią to nieświadomie,
tego nie mogę jednak wam zapewnić, ponieważ nie zostało to jeszcze dokładnie
przebadane. Ogólnie rzecz ujmując: dzieci lat sześćdziesiątych/siedemdziesiątych
to małe zaćpane skurwysynki.
Jimie Słodki…
A wracając do rzeczywistości: pożeram kolejne
ciastko i wywalam reklamówkę po nich gdzieś za siebie. Przez te napędy cukrzycy
odłączyłam się od zajmującej rozmowy, więc przychodzę z ideą, by opisać owe
miejsce. Jesteśmy więc na zadupiu zadupia. Czyli obrzeża Lafayette. Czyli coś
pięknego- stary pseudo-chodnik z wystającymi płytami, o które można się zabić,
ulica z czegoś, co już dawno jest popalone i zniszczone od promieni słonecznych
i dwie alejki starych, powojennych domków jednorodzinnych. W kilku z nich palą
się światła, z jednego usłyszałam nawet dźwięk telewizora. Wiadomości, myślę
sobie i trafia mnie szlag, ale nie na tym pragnę się skupić, bo czuję, jak
nawiedza mnie ta odwrócona logika (o ile mogę tak powiedzieć), ponieważ przez
wyżej wspomniane światła czuję się nieswojo. Mam wrażenie, że zaraz z jakiegoś
domu wyskoczy moher zdegustowany faktem, że Człowiek-wiewiórka i jego brat
Dzwonek klną jak… no, po prostu klną.
I idąc, taka prawie że zesrana, nagle coś słyszę.
- Nawet mnie nie wkurwiaj – Jeff? Tak, to on.
Zatrzymujemy się gdzieś, sama nie wiem gdzie i
przyłapuję się na tym, że wyszłam parę kroków przed nich. Przez chwilę byłam w
zupełnie innym świecie; ale teraz jestem tu. Na zadupiu zadupia i przyglądam
się pewnej… hm, lokacji. Nie widzę świateł, nie widzę życia- to miejsce jest
martwe i nikt za nim nie tęskni.
- Gdzie my jesteśmy? – staram się włączyć za
wszelką cenę do dyskusji, co mi nie wychodzi.
Halo, czy ja
tu jestem? Gdzie ja jestem? A wy, głupie penisy, widzicie mnie? HALO!
- Dobra, wchodzimy – Bill jest zbyt pewny siebie.
To nigdy nie wróży niczego dobrego.
Przez chwilę patrzę, jak idzie, a potem przenoszę
wzrok na Jeffa. Jakby miał wypisane na twarzy streszczenie prologu tej
powieści: o co, kurwa, chodzi? Ale nie ma, więc muszę radzić sobie sama.
Wzruszam tylko ramionami i ruszam za Bailey’em, który – jakby nie było – jest zdrowo
pojebany, skoro wszedł do tego cmentarzyska. Cmentarzyska? Tak, nie potrafię
znaleźć innego określenia.
Idę więc, i idę, krok za krokiem, co chwila
odwracam się i za każdym razem widzę zakamuflowanego ninję- widać mu tylko głowę
i dłonie- reszta to nic. Ale… tak, czy inaczej jesteśmy chyba bliscy celu, bo
Bill wygrywa wojnę z drzwiami Cmentarzyska. I wchodzi. A za nim my. Jak
posłuszne, cholera jasna, psy: Pan i Władca wchodzi pierwszy i zapala
zapalniczkę; za nim wpełzam ja, potem przyklejony do mnie Jeff. Jako naczelny
wampir nie powinien się bać ciemności, prawda? A jednak. On również pobudza do
życia swojego najlepszego przyjaciela i wsłuchując się w skrzypiącą podłogę, czuję,
że zaraz wybuchnę. Tak, jestem poirytowana. Albo nie, jestem wkurwiona, więc…
- Kurwa! – wrzeszczę. – Do reszty was posrało?!
- Jenny, na litość Boską, zamknij się – mówi Bill.
Nagle taki grzeczny, cichy. – To gówno ma ze sto lat, w każdej chwili może się
rozpierdolić…
- No i dobrze! – wrzeszczę dalej. Chyba nie czuję powagi
sytuacji, ale cóż. – Pytam ostatni raz: co. My. Tutaj. Kurwa. Robimy.
- Mówiłem, trzeba było słuchać – ewidentnie ma mnie
w dupie i zaraz go podpalę. – A teraz, chodźcie za mną.
- A kim ty jesteś, żeby mi rozkazywać? Nigdzie nie
idę – drę się dalej, a Jeff milczy, czym nie pomaga. W ogóle.
- Idziesz – mówi, ułamek sekundy dalej stoi przy
mnie i łapie za rękę. – Spodoba ci się.
Szczerze? Trafił w czuły punkt- zawsze, gdy patrzy
mi w oczy nie jestem w stanie odmówić, i przez taką oklepaną słabość nienawidzę
siebie.
~*~
W RAMACH WYJAŚNIENIA: nasi ukochani, skuci bohaterzy wybrali się do opuszczonego domu. Koniec. Powody, itp wyjaśnią się w rozdziale kolejnym.
Po pierwsze: zapomniałam wspomnieć, że opowiadanie samo w sobie to typowy krótki przygodowy(?) jebacz. Nie więcej niż 50 rozdziałów, może mniej.
Po drugie: wrócę do pisania During the November Rain. Tylko jeszcze nie wiem kiedy. Oczywiście jeśli chcecie. :))
No jak zwykle jest tak pięknie i dekadencko, kocham Twój styl i całą resztę, dziękuję za pozostawienie śladu u mnie, odpisałam Ci u siebie, więc nie będę się tutaj powtarzać. Ja bym bardzo chciała byś dokończyła "During the November Rain", zbyt kocham tamto opowiadanie i po prostu zżera mnie ciekawość, taaa ciekawość to podobno pierwszy krok do piekła, ale zaraz, czy na pewno? przecież wszystko co nas otacza to na swój sposób piekło. Czekam i wyczekuję kolejnych rozdziałów i życzę Ci mnóstwa zajebistych pomysłów, których jak na dzień dzisiejszy Ci raczej nie brakuje.
OdpowiedzUsuńHej!
OdpowiedzUsuńProsiłaś o znak życia, a więc go daję.
Nie piszę, jak na razie, bo mam problemy. Straciłam jedną z najbliższych osób i nie potrafię sobie z tym poradzić. Jest mi ciężko i źle, ponieważ oprócz tego mam jeszcze jeden problem, z którym nie da się nic zrobić. Gdyby nie moi przyjaciele, byłabym wrakiem człowieka i zamknęłabym się w czterech ścianach i nieodezwała do nikogo. Ale żyć trzeba dalej. Prócz tego, kończę w tym roku gimnazjum i no egzaminy się zbliżają wielkimi krokami, nie wiem, kiedy to tak zleciało. Cisną mnie w szkole, a oceny mam i tak chujowe.
Jest to okres w moim życiu, w którym dzieje się bardzo dużo i ostatnio wydaje mi sie, że żyję bardzo intensywnie, jak na mnie. Jestem w stu procentach pewna, że jeszcze coś spod mojej ręki wyjdzie, ale niestety, nie potrafię sprecyzować kiedy ta chwila nastąpi. Bardzo tęsknię za pisaniem, ale nie mam na moment obecny ani czasu, ani weny, więc moim czytelnikom (o ile jacyś jeszcze są) pozostaje po prostu czekać. Fakt, też jest taki, że ilość komentarzy/opinii pod rozdziałami nie motywuje mnie do dalszej publikacji.
Twoje nowe opowiadanie nadrobię w najbliższym czasie i obiecuję wstawić komentarz, więc liczę na dalsze informowanie mojej osoby.
Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko się układa i jest w porządku.
Pozdrawiam :)
Hehe, a ja się domyśliłam, że do opuszczonego domu wbili (brawa za super-inteligencję). Widzę, że jest coraz bardziej schizowo, ale wśród tego bełkotu (fajnego bełkotu!) są zajebiste teksty, np. "Czy ja mam problem z piciem? – pytam. (...) - Nie – mówi Jeff – Ty masz problem ogólnie." XDD kocham, kocham
OdpowiedzUsuńNo i tak końcóweczka, gdy Jenny nie może się oprzeć Izzusiowi (bo jemu, nie?) <3 Absolutnie się nie dziwię.
Hahahaha kurwa ale to pojebane!
OdpowiedzUsuńOpis Wiewióry uderzył wprost do mojego przegniłego serca i wybuchnął tysiącem tęczowych fajerwerków. Więcej grzechów nie pamiętam za żadne nie żałuję. Czekam na kolejne odpały tych pojebańców c:
No dobra, nie będę się nawet chwalić, że (jak zwykle) wszystko zrozumiałam, bo wyjdzie na to, że coś ze mną nie tak... Nie to, że z Tobą nie coś nie tak, chociaż nie przeczę, że niektórzy mogliby uznać Cię za schizofreniczkę. Nadal jaram się Adolfem i Ewą, a poza tym bardzo mi się podobało jak Jenny zaczęła się drzeć, bo ja bym pewnie się po prostu odwróciła i wyszła. Nooo... To tyle chyba...
OdpowiedzUsuńAaa jeszcze jedno. Propozycja Jeffa i zachowanie Jenny... No boska jest, moja krew normalnie, tak samo bym postąpiła, identycznie. Udawać, że się nie słyszy to najlepsze co można zrobić.
Jej rozkminy jak zawsze zajebiste x)
OdpowiedzUsuńNiezłe, niezłe, czekamy na ciąg dalszy.
Nie ma to jak pojebane rozkminy Jenny :3 Rozdział zajebisty (jak zawsze zresztą). Nie mogę się już doczekać kolejnego / Aneta
OdpowiedzUsuńhttp://img.sadistic.pl/pics/64196_115517719d09.gif
OdpowiedzUsuńZaczęłam czytać i bardzo mi się podoba! Bardzo oryginalne- intryguje mnie to w jaki sposób to opisujesz. Bardzo mi się podoba (: Świetny rozdział.
OdpowiedzUsuńCześć.
OdpowiedzUsuńNie znamy się, ale nic nie szkodzi, blogsfera miejscem wspólnym, ale dziwnie się czuję, wracając na stare śmieci i poznając tylko parę cybertwarzy. Zresztą, nieważne.
Przeczytałam Roses of Swing i chyba na razie nie mam siły, żeby czytać drugie opowiadanie, szczególnie, że spis treści nie jest uzupełniony. Jak będzie, to się postaram, obiecuję.
Czytało mi się przyjemnie, bo blog ma bardzo fajną oprawę graficzną, także punkt dla ciebie. Poza tym, nie powiem, twój styl zrobił na mnie poniekąd wrażenie. Jest na jakiś sposób specyficzny, ale naprawdę fajny. Zdarzają ci się literówki i chyba wynikające z pośpiechu - bo innego wyjścia nie widzę, błędy, ale nie jest źle. Chwilami chaotyczność nie wychodzi ci na korzyść, to fakt. Narracja za to jest cudna. Jenn nie jest merysójką, co również się chwali.
Ogólnie rzecz biorąc, jest w porządku i liczę na to, że zrobisz z tego pożytek. Jak będę pamiętać to wrzucę do lynków u siebie, a poza tym zostawiam numer GG w zakładce informowani, w nadziei, że będzie ci się chciało mnie powiadamiać.
(Jestem z siebie dumna, bo po raz pierwszy od trzech lat udało mi się napisać ogarnięty komentarz).
Weny życzę panience.