piątek, 2 maja 2014

04. Symfonia destrukcji.



Idąc w ciemnościach czekamy na zbawienie.
Modlimy się o cel podróży, gdyż na chwilę obecną jest tylko odległym marzeniem.
Zrobiło się zimno, więc wmawiam sobie, że dotyk zimnokrwistego mnie ogrzeje.
Nic jednak nie robię, tylko krzyżuję ręce na cyckach, i nie kleje się do Jeffa jak rzep do dupy.
Jeff jest moją dupą.
Tak, moją małą dziwką.
- Billy – zaczynam niespodziewanie – kochanie moje, może teraz olśnisz mnie, co my tam robiliśmy?
Ciekawe, co zaskoczyło go bardziej: to, że powiedziałam „kochanie”, czy to, że w ogóle umiem mówić. Wnioskując po minie pokerzysty wyczytać mogę gówno, a po jednym, długim i ciężkim oddechu – podobnie, nic. Dlatego słucham uważnie:
- A bo – mówi – ojciec coś tam gadał, że ten dom stoi pusty.
- Czekaj, czekaj – odzywa się ten cichociemny obok. – Od kiedy ty słuchasz swojego ojca?
- Mówił, że tam umarł jakiś zajebisty koleś, muzyk to i słuchałem – jest przekonywujący, nie żeby coś. – To znaczy… On powiedział, że to był kolejny brudas, który się zachlał i go wywieźli nogami do przodu, więc…
- Więc zajebisty koleś – mówię, a po chwili przerwy nagle mnie olśniło. – Czyli byliśmy tam, żeby… - nie, jednak nie olśniło. – Po kiego chuja my tam byliśmy?
- Wiesz, Jenn – a teraz Jeff – nasz młodociany pewnie liczył na jakiś spadek. A że wynieść pianino było trudno, no to…
- Spierdalaj! – Bill się drze. Nie należy on do osób spokojnych, tak swoją drogą. – Nie chciałem nic stamtąd ukraść, debilu.
- Czyli chciałeś tylko pobrzdąkać? – czuję, że zaraz się pobiją.
Ale do tego nie dochodzi.
- Nie, i już się zamknij, rozmawiam z Jenny – coś kręci, to widać, ale w tej chwili zwraca się do mnie i kontynuuje: - Chcesz wiedzieć, po co tam poszliśmy?
- Nie, po prostu lubię ci truć dupę.
A teraz, drodzy państwo, sadzamy Bailey’a na krześle i wnosimy wielki transparent: SARKAZM!
Wzdycha teatralnie, znowu, i mówi rzecz poniekąd oczywistą:
- Zaciągnąłem was tam, bo mieszkamy na zadupiu i musimy coś robić – nie mówiłam, że oczywiste? – Od ciągłego siedzenia w domu skończymy jak, kurwa mać, Eric.
Kurwa Mać Eric to klasowy kujon, same szóstki, wzorowe zachowanie. Słowem: nie wnikajcie.
- Eric, ha? – i znowu Jeff. – Nie tęsknisz za nim, Jenn?
Co mogę dodać, jak mogę skomentować… pojęcia bladego nie posiadam, dlatego łokieć mój ląduje w jego żebrach i już się nie odzywam. Wiem tylko tyle, że muszę pogadać z dilerem Pana Zgrywusa, bo sprzedaje mu coraz to gorsze gówno, przez co Jeff staje się idealnym kandydatem do kampanii anty-narkotykowej, mimo, że to tylko góra zielska. Ha, TYLKO góra zielska. Naszą trójkę – z tego co pamiętam – jakoś wyjątkowo przestrzegali przed zgubnym działaniem marihuany(że jest wstępem do twardych dragów, i tak dalej) i właśnie teraz widzę tego słuszność- mój brat wypalił sobie resztki mózgu i bardzo rozpaczam z tego powodu.
Ale. Przechodząc do kolejnego akapitu, zastanawiam się, czy jest sens ciągnąć temat dalej i tłumaczyć mym wiernym słuchaczom, kim jest ten cały Eric, bo nawet mi wiedza, że jest zwykłym wybrykiem natury by nie wystarczała. Tak więc oto mini biografia: Eric Jake Harper – bo tak naprawdę się nazywa –przeniósł się do naszego wesołego liceum w drugiej klasie po rzekomym rozwodzie rodziców. Jego znakiem rozpoznawczym jest fryzura „na Beatlesa”, biała, wręcz wykrochmalona koszula wpuszczona w spodnie i okulary, czym – jak twierdzi Bill – sam prosi się o wpierdol. Ze względu na moje pseudo-pacyfistyczne poglądy nigdy nie zgadzałam się z rudzielcem i starałam się go bronić, przez co – o zgrozo – jak twierdzi Jeff – Eric się we mnie podkochuje. Tak. Stąd ta jego wyżej wspomniana „uwaga”. I wiecie, tak swoją drogą, to ta cała sytuacja jest jednym, wielkim i zdrowo popierdolonym błędnym kołem: za owe „uczucia” Erica, Bill nie trawi go jeszcze bardziej. Ciekawe dlaczego…
Ale tak, skończyłam.
Ciekawość wasza zaspokojona?
To wróćmy do sytuacji obecnej.
Panowie toczą zaciętą rozmowę na temat bliżej nieokreślony, a ja cichutko człapiąc gdzieś z boku wspominam wszystkie chore akcje pod tytułem „Bailey vs. Harper” i nie tylko. Ta dwójka wyjątkowo się nienawidzi i nie da się tego ukryć. Jeff z kolei włącza się w wojnę sporadycznie, kiedy chce się wyżyć, a ja, jako dobry-zły człowiek jestem wiernym gorylem-adwokatem Erica-uroczego. No bo… co będę oszukiwać was i samą siebie- ten człowieko-podobny jest na swój sposób wielce słodki. To pewnie przez te dołeczki w policzkach, a poza tym zasługuje na obronę: dzięki niemu nie zostałam na drugi rok z chemii. Tak.
Ale idąc tak sobie – w ciemności i chłodzie – znowu się rozglądam. Okolica zmieniła się odrobinę, gdyż znajdujemy się na „prologu zadupia”, czyli miejscu, gdzie mieści się większość sklepów w Lafayette. Żałuję, że nie mam pieniędzy, i żałuję, że wszystko jest już pozamykane- żołądek mój domaga się żarcia i płynów. Najlepiej w dużej ilości. A płynów z procentami. Ale mimo to patrzę na miejsce, gdzie prawie zawsze jest Bill jak go nie ma. Rozumiecie? Mówię o miejscowym sex-shopie, dziale z gazetkami i o tym, że owe są ukochaną lekturą tego narwanego penisa. Jak wam się wydaje, gdzie chodzi Bailey, gdy wybiera się samotnie na wagary? Otóż to, właśnie tutaj.
Właśnie zdałam sobie sprawę, że to nie jest ciekawe.
Przejdźmy więc dalej.
Niedaleko stąd znajduje się również sklep muzyczny o wątpliwym, pożal się Morrisonie zaopatrzeniem. Można tu kupić jakieś instrumenty, jakieś płyty… o ile oczywiście nie masz klaustrofobii, bo mój ukochany pseudo-sklepik jest tak mały, że ledwo mieszczą się tam cztery osoby. Nie zapominajmy też o tym, że wchodząc tam musisz być całkowicie trzeźwy. W przeciwnym razie ściany odstawiają ci efekt imadła i mogą ścisnąć człowieka tak, że czaszka w magiczny sposób się zgniecie i poplami krwią idealne podróbki Gibsonów. A tego byśmy nie chcieli, prawda? Ale… jest jeszcze jedna rzecz. Teoretycznie bardzo istotna, bo jakaś siła wyższa maluje w tej chwili samotną żarówkę nad moją głową, która świeci tak jasno, że oślepiłaby niewidomego: mam pomysł, który niesie naukę, że pod osłoną nocy można zrobić wiele- można poczuć dreszczyk emocji podczas publicznego seksu, można też po (nie)przyjacielsku chodzić do różnych miejsc i pożyczać… różne rzeczy. Dlatego chcę pożyczyć rzecz. Jakąś. Jeszcze nie wiem jaką. Mówię więc do braci mych:
- Mam pomysł – i wskazuję na Efekt Imadła. – Chodźmy tam.
- Jasne, spoko – mówi Jeff – jak tylko otworzą. Rano.
- A ty nie masz wyobraźni…
Sklep jest po drugiej stronie ulicy. Dlatego też czym prędzej tam człapie ciągnąć tych tam za sobą. W połowie drogi jednak orientuję się, idzie ze mną tylko Bill.
- No chodź, co ci szkodzi?
Chwilę później stoimy we trójkę pod sklepem.
Ma się ten dar przekonywania, co?
Ale mimo wszystko chwila radości nie trwa długo:
- Powiedz mi tylko jak to otworzyć – Billy siłuje się z klamką. Biedny Billy. – Bo wiesz, plan jest zajebisty. Tylko wykonanie jakieś takie… do dupy.
- Stary, kiedy ja na ciebie liczyłam – taka prawda. – Przecież to nie jest twoje pierwsze włamanie, nie?
- No niby nie, ale zwykle jestem przygotowany – mówi. I o dziwo wierze mu. – Masz chociaż jakąś wsuwkę, czy inny szajs?
Kręcę głową i daję mu czas do namysłu.
Sama opieram się o ścianę obok wystawy i skupiam się na Jeff’ie- stoi, tak cicho, nic nie mówi i jak gdyby nigdy nic pali papierosa. Chyba on jeden nie rozumie powagi sytuacji: jego ukochana siostra chce sobie coś pożyczyć, halo, przecież to jest ważne! Ale. Ale wtedy. Słyszę dźwięk tłuczonego szkła. Jeff dusi się dymem z fajki, a ja drę się na Billa:
- Pojebało cię?!
- No co? – ten jest z kolei oazą spokoju. – Przecież to odludzie, nikt nas nie usłyszy.
Powiedzmy, że mu ufam, więc po tym jak otworzył wrota do bram piekieł, wchodzę pierwsza i widzę kamień na podłodze. Aleś ty inteligentny, rudzielcu. Odrzucam go na bok, odwracam się- Jeff stoi na czatach, nie wchodzi, czyli moje gacie pozostaną suche. Biorę też zapalniczkę od Billa i zachowując wszystkie środki ostrożności, przy jej świetle oglądamy te małe cudeńka. Idzie przy tym oślepnąć, ale chyba nie na miejscu byłoby narzekać, prawda? Chociaż nie. Narzekać zawsze można. Zawsze można być zrzędliwymi palantami, którzy z braku środków do życia potrafią obrobić nawet spożywczy. Oczywiście nocą, gdy nikt nie patrzy, gdy mogą wyzwolić w sobie pierwotny bunt. Czy ma to sens? Nie byłabym tego taka pewna. Sensu też nie ma to, że zatrzymuję się przy pięknym, białym basie, w którym zakochuję się od razu, mimo, iż nie umiem na nim grać.
Takim to akcentem opuszczamy Imadło: z basem w pokrowcu i zwycięskimi fajkami w ustach. Znowu kroczymy gdzieś, nie wiem gdzie… możemy cofnąć się, na ten przykład do sex-shopu i wziąć sobie na pamiątkę po dildosie. Ale cudownie cudownym zbiegiem okoliczności tego nie robimy, czym tylko potwierdzam fakt, że jesteśmy w posiadaniu mózgu. A przynajmniej jego części.
Jesteśmy rebeliantami.
Kleptomanami.
A naszym przeznaczeniem jest destrukcja.


~*~

Na powrót jesteśmy w Kwaterze Dzwonków, więc słuchając koszmarnie cicho puszczonego nowego dorobku Pana Domu, po chamsku obmacuję swój dobytek. Mam na myśli książkę, nie bas. Pewnie liczę na to, że poprzez dotyk dowiem się jak bardzo stary jest owy zabytek. Tak, nazywam to zabytkiem, bo kartki są w piękny sposób pożółkłe, a okładka zaraz się rozpadnie. To mój mały skarb, dlatego odkładam go bezpiecznie na biurko i rozglądam się po pokoju: białe ściany odziane w podejrzaną ilość plakatów Stonesów i Zeppelinów mówią same za siebie, i chociaż nie wiem, co dokładnie, to mówią. Przez cały czas, gdy jestem w tej norze obserwuje mnie szatański wzrok Page’a i czuję się przez to nieswojo. Jakby chciał powiedzieć „zgwałcę ci psa i zamorduję wszystkie ciastka”, a skoro już przy tym temacie jesteśmy, to uśmieszek Watts’a zawsze kojarzył mi się ze starym, poczciwym pedofilem. Nie pytajcie dlaczego, może to tylko ja mam uszczerbek na psychice.
Przechodząc jednak do dalszej części i pomijając wszystkie mniej lub bardziej psychodeliczne plakaty, pragnę skupić się na innym, równie (nie)ciekawym zjawisku: Billy siedzi w oknie z papierosem, a dym wydycha w rytmie Night Beat. Czym przyciąga moją uwagę, nie przeczę, i mam ochotę coś zrobić. Tak, coś, nie wiem dokładnie co, więc tylko wlepiam moje przekrwione, przećpane oczy w niego i siedzę cicho, tylko po to, by chwilę później nienawidzić Jeffa za przerwanie tej pięknej psychodeli: tanecznym krokiem alkoholika człapie w kierunku mojej skromnej osoby i nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Szczerzy się, niby zawstydzony, opiera się obok mnie, dupą na biurku i mówi:
I MÓWI:
- To aż takie ciekawe? – właściwie, to szepcze.
- Ale co? – wymijanie to najlepsza taktyka, gdy się nie chce odpowiadać.
- No to – i wskazuje na Billa – skoro kręcą cię rudzielce, to wystarczy słowo…
Bailey błogosławiony, bo mu przerywa.
- Co mnie obgadujecie, pedały!
- Nikt cię tu nie obgaduje – mówię. – To tylko on – chodzi mi o Jeffa – ten głupi penis mnie molestuje.
- Co? – wielkie oburzenie po raz pierwszy. – A co ja takiego robię?
- Molestujesz ją, przecież mówiła – Bailey błogosławiony po raz pierwszy.
Mała wymiana spojrzeń prowadzi do tego, że gryzę własny język. Nie będę się śmiać, nie będę się śmiać.
- A jebcie się wszyscy – i wielkie oburzenie po raz drugi. – Idę do kibla.
Takim oto optymistycznym akcentem kończymy dzień dzisiejszy- kochany mój Dzwoneczek wychodzi i trzaska drzwiami, a ja sama grzebię mu w szafach szukając czegoś, w czym będę mogła spać. Czy to na tym polega destrukcja? Niszczenie idealnego porządku stworzonego przez kochającą mamusię? Cholera jasna, facet ma siedemnaście lat, a sam sobie nie potrafi poskładać gaci.
Pozdrawiam.


~*~

 Rozdziału nie było w tygodniu poprzednim, gdyż po egzaminach wyłączył mi się mózg, dopiero teraz dostałam olśnienia. Dlatego w ramach "wynagrodzenia" jest nieco dłuższy i zawiera coś, czego nie ma w mojej twórczości często - dialogi, ale o tym już się przekonaliście. :)

+ Postać Erica. Tak. Ma imię zapożyczone od Cartmana z South Park, a nazwisko od wesołego gangu Harperów z Dwóch i Pół.
++ Wiem, że podobna sytuacja - z włamem do muzycznego - miała miejsce w During The November Rain, ale o tym przekonałam się po fakcie, gdy rozdział był już gotowy. No cóż.
+++ Gdyby ktoś miał ochotę: napisałam drugą część 53 rozdziału. Tak.

10 komentarzy:

  1. I znów rozpierdoliłaś system a ja zostałam znienawidzona i wiesz co? Mam to w dupie, nie potrzebuje pseudo fanów ani nikogo, kto pięknie kłamie, swoje komentarze mogą sobie wsadzić sama wiesz gdzie. Pieprzyć cały świat i nie przejmować się niczym oto jest piękna wizja na najbliższe półwiecze jeśli dożyję. "Jeff jest moją dupą. Tak moją małą dziwką." - rozjebałaś mnie tym, toś to jest w chuj urocze jak wata cukrowa, której dawno nie jadłam. Przeczytałam też drugą część 53 rozdziału, pięknie opisujesz uczucia, ale to chyba raczej już wiesz, więc nie będę Cię tym przygniatać. Egzaminy wyłączyły Ci mózg a mi życie wyłączyło wszelkie uczucia wraz z organami wewnętrznymi, cudem jest, że jeszcze żyję. Czekam na kolejną porcję zajebistości z Twojej strony.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chciałam tylko poinformować, że jedyne wieści o nowych rozdziałach będę pojawiać się na tej stronie, to ostatni raz kiedy kogokolwiek informuję za pomocą komentarza. https://www.facebook.com/LisaRoweArtist

      Usuń
    2. Odpisałam na Twój komentarz u siebie i mam nadzieję, że moja odpowiedź zadowoli Cię w jakiś sposób.

      Usuń
  2. Anonimowy02 maja, 2014

    Niczego tak nie kocham jak opowiadań, które mają miejsce jeszcze w Lafayette, jeszcze w latach siedemdziesiątych z Billem Baileyem i Jeffreyem Isbellem w roli głównej, może dlatego, że tak bardzo kocham tę rudo-granatowo-włosą wersję Glimmer Twins. Więc dopóki ciągniesz akcję w Indianie czuję się zaspokojona(większość autorek bowiem szybko doprowadza do ucieczki swoich bohaterów-rebeliantów do Wielkiego Miasta-karygodne, czyż nie?). Czekam na więcej. Pozdrawiam, czytelnik-anonim.

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam Twój sposób pisania.
    Uwielbiam Twoje penisy.
    A mój brat dobiera się do swojej dziewczyny.
    RATUJ!

    OdpowiedzUsuń
  4. No i fajnie.
    Ogólnie dobrze, mnie się podoba, i nie wiem czemu Ci gul skacze, jak piszesz równie zajebiście. Podobają mi się penisy i ujarana wiewióra, nie podobają mi się literówki i "któryśtam lipiec". "Któryśtam lipca" się mówi.
    Ale poza tym, to jestem zachwycona. Podoba mi się sposób prowadzenia narracji i ten spokój który panuje w opowiadaniu. W moich generalnie tego brakuje. Fajnie, że Jeff, a nie Izzy, fajnie, że Bill, a nie Axl. Pojawią się pozostali Gunsi? Jak nie, to też nie będę płakać. Chociaż Steven... jakby... coś... ktoś...
    Sry, że taka jestem mało twórcza w tym komentarzu, ale miałam ciężki weekend majowy, kurwa, a za rok nie będzie się można nawet najebać, kurwa, w majówkę na dobrym koncercie, bo matura, kurcze, ciesz się, że jeszcze Cię nie ma w liceum, tak Ci zazdroszczę :C

    Odpowiedziałam Ci na mój komentarz u mnie, pozdrawiam, całuję, ściskam, rucham :*
    adlers-appetite.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  5. U mnie pojawił się nowy rozdział - adlers-appetite.blogspot.com
    Zapraszam i sorry, jeśli zakłóciłam Ci tutaj feng-shui i harmonię blogową spamem xd

    OdpowiedzUsuń
  6. JARAM SIĘ XD.
    Jakoś dawno się niczym nie jarałam, a ten rozdział naprawdę mi się podoba. Przebacz mi, ale nie wiem co więcej powiedzieć. Po prostu pisz tak dalej i wymyślaj kolejne zajebiste akcje i dialogi. Amen.

    OdpowiedzUsuń
  7. Łohohoho... Kocham to co tutaj piszesz. Niektóre teksty mnie tak rozjebują, że płaczę i się śmieję na raz. Boże.
    Jeju, nie wiem co mam pisać, ale strasznie mi się podobało i jak zwykle musiałam znaleźć trochę czasu żeby uspokoić sumienie i przeczytać.
    Pozdrawiam Trish :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Nominowałam Cię do tej całej, śmiesznej Liebster Award, przepraszam :/
    http://adlers-appetite.blogspot.com/2014/05/liebster-blog-award.html

    OdpowiedzUsuń