Idąc w ciemnościach czekamy na zbawienie.
Modlimy się o cel podróży, gdyż na chwilę obecną
jest tylko odległym marzeniem.
Zrobiło się zimno, więc wmawiam sobie, że dotyk
zimnokrwistego mnie ogrzeje.
Nic jednak nie robię, tylko krzyżuję ręce na
cyckach, i nie kleje się do Jeffa jak rzep do dupy.
Jeff jest
moją dupą.
Tak, moją małą dziwką.
- Billy – zaczynam niespodziewanie – kochanie moje,
może teraz olśnisz mnie, co my tam robiliśmy?
Ciekawe, co zaskoczyło go bardziej: to, że
powiedziałam „kochanie”, czy to, że w ogóle umiem mówić. Wnioskując po minie
pokerzysty wyczytać mogę gówno, a po jednym, długim i ciężkim oddechu –
podobnie, nic. Dlatego słucham uważnie:
- A bo – mówi – ojciec coś tam gadał, że ten dom
stoi pusty.
- Czekaj, czekaj – odzywa się ten cichociemny obok.
– Od kiedy ty słuchasz swojego ojca?
- Mówił, że tam umarł jakiś zajebisty koleś, muzyk to
i słuchałem – jest przekonywujący, nie żeby coś. – To znaczy… On powiedział, że
to był kolejny brudas, który się zachlał i go wywieźli nogami do przodu, więc…
- Więc zajebisty koleś – mówię, a po chwili przerwy
nagle mnie olśniło. – Czyli byliśmy tam, żeby… - nie, jednak nie olśniło. – Po kiego
chuja my tam byliśmy?
- Wiesz, Jenn – a teraz Jeff – nasz młodociany
pewnie liczył na jakiś spadek. A że wynieść pianino było trudno, no to…
- Spierdalaj! – Bill się drze. Nie należy on do
osób spokojnych, tak swoją drogą. – Nie chciałem nic stamtąd ukraść, debilu.
- Czyli chciałeś tylko pobrzdąkać? – czuję, że
zaraz się pobiją.
Ale do tego nie dochodzi.
- Nie, i już się zamknij, rozmawiam z Jenny – coś kręci,
to widać, ale w tej chwili zwraca się do mnie i kontynuuje: - Chcesz wiedzieć,
po co tam poszliśmy?
- Nie, po prostu lubię ci truć dupę.
A teraz, drodzy państwo, sadzamy Bailey’a na
krześle i wnosimy wielki transparent: SARKAZM!
Wzdycha teatralnie, znowu, i mówi rzecz poniekąd
oczywistą:
- Zaciągnąłem was tam, bo mieszkamy na zadupiu i
musimy coś robić – nie mówiłam, że oczywiste? – Od ciągłego siedzenia w domu
skończymy jak, kurwa mać, Eric.
Kurwa Mać Eric to klasowy kujon, same szóstki,
wzorowe zachowanie. Słowem: nie wnikajcie.
- Eric, ha? – i znowu Jeff. – Nie tęsknisz za nim,
Jenn?
Co mogę dodać, jak mogę skomentować… pojęcia
bladego nie posiadam, dlatego łokieć mój ląduje w jego żebrach i już się nie
odzywam. Wiem tylko tyle, że muszę pogadać z dilerem Pana Zgrywusa, bo
sprzedaje mu coraz to gorsze gówno, przez co Jeff staje się idealnym kandydatem
do kampanii anty-narkotykowej, mimo, że to tylko góra zielska. Ha, TYLKO góra
zielska. Naszą trójkę – z tego co pamiętam – jakoś wyjątkowo przestrzegali
przed zgubnym działaniem marihuany(że jest wstępem do twardych dragów, i tak
dalej) i właśnie teraz widzę tego słuszność- mój brat wypalił sobie resztki
mózgu i bardzo rozpaczam z tego powodu.
Ale. Przechodząc do kolejnego akapitu, zastanawiam
się, czy jest sens ciągnąć temat dalej i tłumaczyć mym wiernym słuchaczom, kim
jest ten cały Eric, bo nawet mi wiedza, że jest zwykłym wybrykiem natury by nie
wystarczała. Tak więc oto mini biografia: Eric Jake Harper – bo tak naprawdę
się nazywa –przeniósł się do naszego wesołego liceum w drugiej klasie po
rzekomym rozwodzie rodziców. Jego znakiem rozpoznawczym jest fryzura „na
Beatlesa”, biała, wręcz wykrochmalona koszula wpuszczona w spodnie i okulary,
czym – jak twierdzi Bill – sam prosi się o wpierdol. Ze względu na moje
pseudo-pacyfistyczne poglądy nigdy nie zgadzałam się z rudzielcem i starałam
się go bronić, przez co – o zgrozo – jak twierdzi Jeff – Eric się we mnie
podkochuje. Tak. Stąd ta jego wyżej wspomniana „uwaga”. I wiecie, tak swoją
drogą, to ta cała sytuacja jest jednym, wielkim i zdrowo popierdolonym błędnym
kołem: za owe „uczucia” Erica, Bill nie trawi go jeszcze bardziej. Ciekawe
dlaczego…
Ale tak, skończyłam.
Ciekawość wasza zaspokojona?
To wróćmy do sytuacji obecnej.
Panowie toczą zaciętą rozmowę na temat bliżej nieokreślony,
a ja cichutko człapiąc gdzieś z boku wspominam wszystkie chore akcje pod
tytułem „Bailey vs. Harper” i nie tylko. Ta dwójka wyjątkowo się nienawidzi i
nie da się tego ukryć. Jeff z kolei włącza się w wojnę sporadycznie, kiedy chce
się wyżyć, a ja, jako dobry-zły człowiek jestem wiernym gorylem-adwokatem Erica-uroczego.
No bo… co będę oszukiwać was i samą siebie- ten człowieko-podobny jest na swój
sposób wielce słodki. To pewnie przez te dołeczki w policzkach, a poza tym
zasługuje na obronę: dzięki niemu nie zostałam na drugi rok z chemii. Tak.
Ale idąc tak sobie – w ciemności i chłodzie – znowu
się rozglądam. Okolica zmieniła się odrobinę, gdyż znajdujemy się na „prologu
zadupia”, czyli miejscu, gdzie mieści się większość sklepów w Lafayette.
Żałuję, że nie mam pieniędzy, i żałuję, że wszystko jest już pozamykane-
żołądek mój domaga się żarcia i płynów. Najlepiej w dużej ilości. A płynów z
procentami. Ale mimo to patrzę na miejsce, gdzie prawie zawsze jest Bill jak go
nie ma. Rozumiecie? Mówię o miejscowym sex-shopie, dziale z gazetkami i o tym,
że owe są ukochaną lekturą tego narwanego penisa. Jak wam się wydaje, gdzie
chodzi Bailey, gdy wybiera się samotnie na wagary? Otóż to, właśnie tutaj.
Właśnie zdałam sobie sprawę, że to nie jest
ciekawe.
Przejdźmy więc dalej.
Niedaleko stąd znajduje się również sklep muzyczny
o wątpliwym, pożal się Morrisonie zaopatrzeniem. Można tu kupić jakieś
instrumenty, jakieś płyty… o ile oczywiście nie masz klaustrofobii, bo mój
ukochany pseudo-sklepik jest tak mały, że ledwo mieszczą się tam cztery osoby.
Nie zapominajmy też o tym, że wchodząc tam musisz być całkowicie trzeźwy. W przeciwnym
razie ściany odstawiają ci efekt imadła i mogą ścisnąć człowieka tak, że
czaszka w magiczny sposób się zgniecie i poplami krwią idealne podróbki
Gibsonów. A tego byśmy nie chcieli, prawda? Ale… jest jeszcze jedna rzecz.
Teoretycznie bardzo istotna, bo jakaś siła wyższa maluje w tej chwili samotną
żarówkę nad moją głową, która świeci tak jasno, że oślepiłaby niewidomego: mam
pomysł, który niesie naukę, że pod osłoną nocy można zrobić wiele- można poczuć
dreszczyk emocji podczas publicznego seksu, można też po (nie)przyjacielsku
chodzić do różnych miejsc i pożyczać… różne rzeczy. Dlatego chcę pożyczyć
rzecz. Jakąś. Jeszcze nie wiem jaką. Mówię więc do braci mych:
- Mam pomysł – i wskazuję na Efekt Imadła. –
Chodźmy tam.
- Jasne, spoko – mówi Jeff – jak tylko otworzą.
Rano.
- A ty nie masz wyobraźni…
Sklep jest po drugiej stronie ulicy. Dlatego też
czym prędzej tam człapie ciągnąć tych tam za sobą. W połowie drogi jednak
orientuję się, idzie ze mną tylko Bill.
- No chodź, co ci szkodzi?
Chwilę później stoimy we trójkę pod sklepem.
Ma się ten dar przekonywania, co?
Ale mimo wszystko chwila radości nie trwa długo:
- Powiedz mi tylko jak to otworzyć – Billy siłuje
się z klamką. Biedny Billy. – Bo wiesz, plan jest zajebisty. Tylko wykonanie
jakieś takie… do dupy.
- Stary, kiedy ja na ciebie liczyłam – taka prawda.
– Przecież to nie jest twoje pierwsze włamanie, nie?
- No niby nie, ale zwykle jestem przygotowany –
mówi. I o dziwo wierze mu. – Masz chociaż jakąś wsuwkę, czy inny szajs?
Kręcę głową i daję mu czas do namysłu.
Sama opieram się o ścianę obok wystawy i skupiam
się na Jeff’ie- stoi, tak cicho, nic nie mówi i jak gdyby nigdy nic pali
papierosa. Chyba on jeden nie rozumie powagi sytuacji: jego ukochana siostra
chce sobie coś pożyczyć, halo, przecież to jest ważne! Ale. Ale wtedy. Słyszę
dźwięk tłuczonego szkła. Jeff dusi się dymem z fajki, a ja drę się na Billa:
- Pojebało cię?!
- No co? – ten jest z kolei oazą spokoju. –
Przecież to odludzie, nikt nas nie usłyszy.
Powiedzmy, że mu ufam, więc po tym jak otworzył
wrota do bram piekieł, wchodzę pierwsza i widzę kamień na podłodze. Aleś ty inteligentny, rudzielcu. Odrzucam
go na bok, odwracam się- Jeff stoi na czatach, nie wchodzi, czyli moje gacie
pozostaną suche. Biorę też zapalniczkę od Billa i zachowując wszystkie środki
ostrożności, przy jej świetle oglądamy te małe cudeńka. Idzie przy tym
oślepnąć, ale chyba nie na miejscu byłoby narzekać, prawda? Chociaż nie.
Narzekać zawsze można. Zawsze można być zrzędliwymi palantami, którzy z braku
środków do życia potrafią obrobić nawet spożywczy. Oczywiście nocą, gdy nikt
nie patrzy, gdy mogą wyzwolić w sobie pierwotny bunt. Czy ma to sens? Nie
byłabym tego taka pewna. Sensu też nie ma to, że zatrzymuję się przy pięknym,
białym basie, w którym zakochuję się od razu, mimo, iż nie umiem na nim grać.
Takim to akcentem opuszczamy Imadło: z basem w
pokrowcu i zwycięskimi fajkami w ustach. Znowu kroczymy gdzieś, nie wiem gdzie…
możemy cofnąć się, na ten przykład do sex-shopu i wziąć sobie na pamiątkę po
dildosie. Ale cudownie cudownym zbiegiem okoliczności tego nie robimy, czym
tylko potwierdzam fakt, że jesteśmy w posiadaniu mózgu. A przynajmniej jego
części.
Jesteśmy rebeliantami.
Kleptomanami.
A naszym przeznaczeniem jest destrukcja.
~*~
Na powrót jesteśmy w Kwaterze Dzwonków, więc
słuchając koszmarnie cicho puszczonego nowego dorobku Pana Domu, po chamsku
obmacuję swój dobytek. Mam na myśli książkę, nie bas. Pewnie liczę na to, że
poprzez dotyk dowiem się jak bardzo stary jest owy zabytek. Tak, nazywam to
zabytkiem, bo kartki są w piękny sposób pożółkłe, a okładka zaraz się
rozpadnie. To mój mały skarb, dlatego odkładam go bezpiecznie na biurko i
rozglądam się po pokoju: białe ściany odziane w podejrzaną ilość plakatów
Stonesów i Zeppelinów mówią same za siebie, i chociaż nie wiem, co dokładnie,
to mówią. Przez cały czas, gdy jestem w tej norze obserwuje mnie szatański
wzrok Page’a i czuję się przez to nieswojo. Jakby chciał powiedzieć „zgwałcę ci
psa i zamorduję wszystkie ciastka”, a skoro już przy tym temacie jesteśmy, to uśmieszek
Watts’a zawsze kojarzył mi się ze starym, poczciwym pedofilem. Nie pytajcie
dlaczego, może to tylko ja mam uszczerbek na psychice.
Przechodząc jednak do dalszej części i pomijając
wszystkie mniej lub bardziej psychodeliczne plakaty, pragnę skupić się na
innym, równie (nie)ciekawym zjawisku: Billy siedzi w oknie z papierosem, a dym
wydycha w rytmie Night Beat. Czym przyciąga
moją uwagę, nie przeczę, i mam ochotę coś zrobić. Tak, coś, nie wiem dokładnie
co, więc tylko wlepiam moje przekrwione, przećpane oczy w niego i siedzę cicho,
tylko po to, by chwilę później nienawidzić Jeffa za przerwanie tej pięknej psychodeli:
tanecznym krokiem alkoholika człapie w kierunku mojej skromnej osoby i nie
wiem, czy się śmiać, czy płakać. Szczerzy się, niby zawstydzony, opiera się
obok mnie, dupą na biurku i mówi:
…
I MÓWI:
- To aż takie ciekawe? – właściwie, to szepcze.
- Ale co? – wymijanie to najlepsza taktyka, gdy się
nie chce odpowiadać.
- No to – i wskazuje na Billa – skoro kręcą cię
rudzielce, to wystarczy słowo…
Bailey błogosławiony, bo mu przerywa.
- Co mnie obgadujecie, pedały!
- Nikt cię tu nie obgaduje – mówię. – To tylko on –
chodzi mi o Jeffa – ten głupi penis mnie molestuje.
- Co? – wielkie oburzenie po raz pierwszy. – A co
ja takiego robię?
- Molestujesz ją, przecież mówiła – Bailey błogosławiony
po raz pierwszy.
Mała wymiana spojrzeń prowadzi do tego, że gryzę
własny język. Nie będę się śmiać, nie
będę się śmiać.
- A jebcie się wszyscy – i wielkie oburzenie po raz
drugi. – Idę do kibla.
Takim oto optymistycznym akcentem kończymy dzień
dzisiejszy- kochany mój Dzwoneczek wychodzi i trzaska drzwiami, a ja sama
grzebię mu w szafach szukając czegoś, w czym będę mogła spać. Czy to na tym
polega destrukcja? Niszczenie idealnego porządku stworzonego przez kochającą
mamusię? Cholera jasna, facet ma siedemnaście lat, a sam sobie nie potrafi
poskładać gaci.
Pozdrawiam.
~*~
Rozdziału nie było w tygodniu poprzednim, gdyż po egzaminach wyłączył mi się mózg, dopiero teraz dostałam olśnienia. Dlatego w ramach "wynagrodzenia" jest nieco dłuższy i zawiera coś, czego nie ma w mojej twórczości często - dialogi, ale o tym już się przekonaliście. :)
+ Postać Erica. Tak. Ma imię zapożyczone od Cartmana z South Park, a nazwisko od wesołego gangu Harperów z Dwóch i Pół.
++ Wiem, że podobna sytuacja - z włamem do muzycznego - miała miejsce w During The November Rain, ale o tym przekonałam się po fakcie, gdy rozdział był już gotowy. No cóż.
+++ Gdyby ktoś miał ochotę: napisałam drugą część 53 rozdziału. Tak.
I znów rozpierdoliłaś system a ja zostałam znienawidzona i wiesz co? Mam to w dupie, nie potrzebuje pseudo fanów ani nikogo, kto pięknie kłamie, swoje komentarze mogą sobie wsadzić sama wiesz gdzie. Pieprzyć cały świat i nie przejmować się niczym oto jest piękna wizja na najbliższe półwiecze jeśli dożyję. "Jeff jest moją dupą. Tak moją małą dziwką." - rozjebałaś mnie tym, toś to jest w chuj urocze jak wata cukrowa, której dawno nie jadłam. Przeczytałam też drugą część 53 rozdziału, pięknie opisujesz uczucia, ale to chyba raczej już wiesz, więc nie będę Cię tym przygniatać. Egzaminy wyłączyły Ci mózg a mi życie wyłączyło wszelkie uczucia wraz z organami wewnętrznymi, cudem jest, że jeszcze żyję. Czekam na kolejną porcję zajebistości z Twojej strony.
OdpowiedzUsuńChciałam tylko poinformować, że jedyne wieści o nowych rozdziałach będę pojawiać się na tej stronie, to ostatni raz kiedy kogokolwiek informuję za pomocą komentarza. https://www.facebook.com/LisaRoweArtist
UsuńOdpisałam na Twój komentarz u siebie i mam nadzieję, że moja odpowiedź zadowoli Cię w jakiś sposób.
UsuńNiczego tak nie kocham jak opowiadań, które mają miejsce jeszcze w Lafayette, jeszcze w latach siedemdziesiątych z Billem Baileyem i Jeffreyem Isbellem w roli głównej, może dlatego, że tak bardzo kocham tę rudo-granatowo-włosą wersję Glimmer Twins. Więc dopóki ciągniesz akcję w Indianie czuję się zaspokojona(większość autorek bowiem szybko doprowadza do ucieczki swoich bohaterów-rebeliantów do Wielkiego Miasta-karygodne, czyż nie?). Czekam na więcej. Pozdrawiam, czytelnik-anonim.
OdpowiedzUsuńUwielbiam Twój sposób pisania.
OdpowiedzUsuńUwielbiam Twoje penisy.
A mój brat dobiera się do swojej dziewczyny.
RATUJ!
No i fajnie.
OdpowiedzUsuńOgólnie dobrze, mnie się podoba, i nie wiem czemu Ci gul skacze, jak piszesz równie zajebiście. Podobają mi się penisy i ujarana wiewióra, nie podobają mi się literówki i "któryśtam lipiec". "Któryśtam lipca" się mówi.
Ale poza tym, to jestem zachwycona. Podoba mi się sposób prowadzenia narracji i ten spokój który panuje w opowiadaniu. W moich generalnie tego brakuje. Fajnie, że Jeff, a nie Izzy, fajnie, że Bill, a nie Axl. Pojawią się pozostali Gunsi? Jak nie, to też nie będę płakać. Chociaż Steven... jakby... coś... ktoś...
Sry, że taka jestem mało twórcza w tym komentarzu, ale miałam ciężki weekend majowy, kurwa, a za rok nie będzie się można nawet najebać, kurwa, w majówkę na dobrym koncercie, bo matura, kurcze, ciesz się, że jeszcze Cię nie ma w liceum, tak Ci zazdroszczę :C
Odpowiedziałam Ci na mój komentarz u mnie, pozdrawiam, całuję, ściskam, rucham :*
adlers-appetite.blogspot.com
U mnie pojawił się nowy rozdział - adlers-appetite.blogspot.com
OdpowiedzUsuńZapraszam i sorry, jeśli zakłóciłam Ci tutaj feng-shui i harmonię blogową spamem xd
JARAM SIĘ XD.
OdpowiedzUsuńJakoś dawno się niczym nie jarałam, a ten rozdział naprawdę mi się podoba. Przebacz mi, ale nie wiem co więcej powiedzieć. Po prostu pisz tak dalej i wymyślaj kolejne zajebiste akcje i dialogi. Amen.
Łohohoho... Kocham to co tutaj piszesz. Niektóre teksty mnie tak rozjebują, że płaczę i się śmieję na raz. Boże.
OdpowiedzUsuńJeju, nie wiem co mam pisać, ale strasznie mi się podobało i jak zwykle musiałam znaleźć trochę czasu żeby uspokoić sumienie i przeczytać.
Pozdrawiam Trish :)
Nominowałam Cię do tej całej, śmiesznej Liebster Award, przepraszam :/
OdpowiedzUsuńhttp://adlers-appetite.blogspot.com/2014/05/liebster-blog-award.html