niedziela, 25 maja 2014

Rozdział 54.

Siema, siema. :)

During The November Rain wraca do łask i mam nadzieje, że uda mi się pisać dwa opowiadania na raz- rozdziały będą się pojawiały co tydzień, na przemian, więc. Tak.

+ Miło byłoby poczytać komentarze, gdyż napadło mnie uczucie, że nie mam dla kogo pisać.

Enjoy, fuckers! *brakowało mi tego*

~*~


Kilka dni później.


- Nie jestem jakimś specjalistą od związków – tego akurat się domyślam – ale chyba nie powinnaś tak robić.
- Czyli czego? – pytam.
- No bawisz się ich uczuciami – i odpowiada.
- Ja wcale nie… - z całego serca chcę zaprzeczyć, ale jak widać to nie ma sensu. – Czyli – chwila namysłu – jestem suką?
- Nie od razu suką – łyk piwa – problemy w uczuciach są już chyba rodzinne.
Oto mój tatuś.
Zawsze pomocny, elokwentny i pijany. Jest też inteligentny, czasami, bo ma jedynie przebłyski, ale w zaistniałej sytuacji, owe słowa dają mi do myślenia i sprawiają, że dziwnym zbiegiem okoliczności kocham tego skurwiela. Na dobrą sprawę jest jedyną osobą, z którą mogę porozmawiać o moim żałosnym żywocie, i której mogę zaufać, więc słucham tych wywodów uważnie, jakby każde słowo miałoby być jednym z bardziej kluczowych w moim życiu. I jest tak, od kiedy wróciłam z urlopu, bo szczerze mówiąc mój stan psychiczny jest porównywalny do soczystego spacerku po nitce dentystycznej na dachu, a konkretniej- pomiędzy dwoma budynkami. Wieżowcami. Ale to nie jest żadna nowość, więc przejdźmy dalej: kilka dni przed wigilią niektóre zwierzęta wyprzedają tradycję i zaczynają mówić ludzkim głosem. Przykładem jest ten pan siedzący obok mnie i snujący wnioski dotyczące mojej jakże fascynującej historii o miłości. O ile oczywiście mianem „miłości” można to określić- dni kilka spędzonych na plaży, pod gołym niebem źle wpływają na moją bladą cerę, bo wyglądam jak niedojrzała oliwka. Słońce też źle działa na mój mózg- mam w głowie truskawkowy kisiel. Ale chcąc-nie chcąc takie właśnie są uroki Miasta Aniołów i nawet wampajery muszą godzić się z niewesołym losem. A skoro już o wampajerach mowa- ten mój osobisty, wczoraj z rana odwiózł mnie pod sam dom, i całując uprzednio aż nazbyt delikatnie zaprosił do Piekielnego Domu w pierwszy dzień świąt.  Pewnie nie zdziwi was to, że początkowo moje nastawienie do tego pomysłu było raczej… „nie ma, kurwa, mowy”, ale ostatecznie się zgodziłam, nie wpadając na to, że mogłam się wykpić podszywając się za ateistę z krwi i kości. Ale jak wiadomo- kisiel. O czym to ja… No tak. Nowy akapit i zmiana tematu.
Opowiedziałam ojcu wszystko. Każdy szczegół, każdą sekundę kilku minionych dni, zaczynając od tego, że (od)zyskałam utraconą miłość, łamiąc jednocześnie serce niewinnej duszyczce, a kończąc na dniu wczorajszym. No, brakowało tylko kwiatów i „do zobaczenia kochanie”. Najciekawsze jest to, że słuchał jakby z zainteresowaniem. Albo udawał, nie jestem pewna. Rzecz w tym, że wydał wyrok mnie skazujący- moją zabawką są uczucia i szczerze mówiąc, nie wiem, co o tym myśleć, niby tak jest, ale jestem zbyt dumną suczą, żeby się do tego przyznać. Teraz – o ironio – siedzimy w takim syfie, który jest porównywalny do burzy trwającej w mojej głowie. Po podłodze walają się jakieś puszki i zaczynam się martwić, czy aby kilkuletni kurz zaszkodzi mi bardziej niż dym papierosowy. Słowem- burdel na kółkach, w dodatku pijany.
Ale wróćmy do rozmowy, ukradkiem zmieniając temat.
- A co z mamą? – pytam i z niewiadomych przyczyn mam ochotę uciekać, zanim mi wpierdoli.
- Hm? – ale tego nie robi. Tylko patrzy się na mnie, tak obojętnie, że robi za Stevensonową oazę spokoju.
- Co z nią? – pytam ponownie.
- Nie rozumiem – tego akurat się domyślam, po raz drugi.
- No skoro nie ma jej tak długo – przerwa, bo muszę dobrze ułożyć te słowa. – Masz zamiar coś z tym zrobić? Nie wiem, szukać jej?...
- Przecież, kurwa, nie pójdę na policję – mówiłam coś o inteligencji? Tak, odwołuję to: rozsiada się na martwej kanapie niczym hrabia, siorbie ostatni łyk piwa i ciska gdzieś wcześniej zgniecioną puszką. No i mówi dalej: - To prawda, nie ma jej długo, ale to nie pierwszy raz.
- Tak, wiem o tym – mówię jakoś bez cienia uczuć, poważnie.
- Z resztą – mówi – ty też raz tak zniknęłaś, na kilka miesięcy i jakoś mamuśka się nie martwiła.
No, kurwa, miło mi to słyszeć.
- Tyle, że ja zrobiłam z tego pożytek.
- Ciekawy jaki, kurwa – śmieje się ze mnie, tak perfidnie cieszy mordę. – Odwyk? Czy ta wielka „depresja”?
…niby sobie wmawiam, żeby się nie, ekhm, wkurwiać, ale to nic nie daje.
- Poznałam swoją miłość.
Witam, jestem Jenny Stevenson i jestem miszczyniom sarkazmu.
- Tego pojeba?! – ciekawe dlaczego wiem, kogo ma na myśli, ciekawe. – Ta, miłość z tego taka, jak ze mnie jest abstynent.
- Dobrze wiedzieć – mówię i kieruję się do dalszej części salono-podobnego, czyli kuchni, a konkretniej lodówki i: - W takim razie wychleję ci resztę piwska.
Reaguje tylko śmiechem i pozwala mi zniknąć z aż dwoma puszkami.
Ciekawe.
Polubiłam z nim rozmawiać. Albo. Bawić się w rozmawianie.
Tulę się do ciepłych jak spodnie pedofila puszek – bo nie ma prądu i lodówka nie działa – i człapię po schodach do mojej samotni, żeby wypić je w towarzystwie mnie, mnie i lustra. Przyzwyczaiłam i do takiego stanu rzeczy, jak i do stanu mojego pokoju- jest dokładnie taki sam, jaki był po mojej ostatniej wizycie… jakiś czas temu, pewnie kilka miesięcy. Jakieś ciuchy w identycznym położeniu na podłodze i flaga na lustrze powodują, że wspomnienia zaczynają wracać i robić mi jeszcze gorszy kisiel w mózgu. Albo z mózgu, tego też nie mogę być pewna, gdy podchodząc do mojego pamiętnego i słynnego pośród kolegów z liceum łóżka, kładę puszki na stolik obok i sama się kładę. I gapię się w sufit. Całe życie(no prawie) wisiał tam plakat Pistolsów, i było dobrze, dopóki się nie odkleił i nie podziwiałam śladów po taśmie i wybuchającej coli. Poważnie, bo nie raz, nie dwa, tańcząc na łóżku z puszką coli i próbując ją otworzyć wybuchła mi na sufit. Jak byłam młodsza, byłam przekonana, że jestem zabawna i nazywałam to w chuj żartobliwie „wytryskiem”, ale teraz dojrzałam i już mnie to nie bawi. Tak. I nie wiem, co mówić dalej. Sięgam więc po piwo i siadając niczym śmierć pozbawiona serca i narządów tego typu, otwieram je i wracam pamięcią do dnia, kiedy po raz pierwszy zagościł tu mój osobisty wampajer. Jedyne, co wspominam, to jego palce na strunach mojej gitary i łazienkowy seks. No cóż, chyba byłam pijana.
Tak na dobrą sprawę już zapomniałam, jakie to uczucie, wiecie, być pijaną. Zapomniałam jak smakuje alkohol, jakie piękne uczucie jest po wypiciu i jak chujowo czułam się, gdy zaczynałam trzeźwieć. Po części i za tym tęsknię, i pewnie właśnie dlatego staram się przypomnieć sobie wszystkie sytuacje, gdy miałam do tego okazje. Jakkolwiek dziwnie to nie brzmi. Pamiętam, jak pijana powiedziałam wszem i wobec o moich uczuciach, i jak w stanie do tego podobnym przeżyłam te wszystkie chore przygody z obiektem owych równie chorych uczuć. Teraz mam je na wyciągnięcie ręki, ale mimo wszystko nie potrafię się z tego cieszyć, dlatego też po wykończeniu pierwszego piwa, otwieram kolejne i coś we mnie pęka. Rozglądam się po pokoju, jakby w poszukiwaniu dawno utraconego rozumu i stwierdzam, że „pierdolić wspomnienia”, pożyjmy trochę przeszłością. Faktem jest, że po pierwszej wyprowadzce z tego burdelu nie wzięłam jakoś wybitnie dużo swego dobytku, więc ułamek sekundy dalej stoję przy szafie i szukam czegoś, co pozwoli mi pobyć chociaż przez chwilę dawną Jenny. I mam. I się przebieram. W skórę, a konkretniej spodnie i do granic możliwości dziwkarską koszulkę. Ramiączek brak, a napis na niej mówi sam za siebie. Jebać miłość, chodź się pierdolić. NO SUBTELNIE W CHUJ. Wdziewam ją także, wypijając później piwo na jednym przechyleniu, wychodzę z pokoju z podniesioną głową. Mam w dupie, że nie czuję się z tym komfortowo, ale chcę spróbować i mam wrażenie, że nikt mi w tym nie przeszkodzi- nie przeszkodzi mi w tym sumienie, które kategorycznie tego zakazuje, nie przeszkodzi mi dosyć wczesna pora, ani tym bardziej ojciec, którego spotykam w drodze na dół:
- A tobie co? – wygląda, jakby oberwał żelazkiem w twarz. I to wszystko moja wina. Bajer!
- Chyba mam kryzys wieku średniego – żelazko zaatakowało i mnie. Cóż.
- Masz osiemnaście lat.
- Ta, i co z tego.
Ta, i co z tego, kiedy serio się tak czuję. Na siłę się odmładzam? O kilka miesięcy? Przecież to, kurwa, komiczne. Jakiś czas temu to było normą, a teraz z gorącej osiemnastki stałam się jedną wielką zmarszczką w wieku lat co najmniej czterdziestu ośmiu, ale nawet to nie powstrzymuje mnie przed walką z kryzysem, bo tatuś kochany zostaje olany, po chamsku, tak, w stylu Dawnej Jenny, a gdy drzwi wyrażają sprzeciw w postaci potężnego trzaśnięcia, po raz kolejny czuję bezsens całej sytuacji. Gdzie idę? Do Rainbow. Po co? Żeby za darmo się najebać. Ponownie: po co? Żeby pamięć mi wróciła. A jaki będzie tego skutek? Zrobię coś i Izzy mnie zostawi. Takie błędne koło, a co, bogatemu wolno.
Zanim ruszam - taka dumna, jak ujarany paw – cofam się do domu po buty, gdyż ich zapomniałam.
Tego nie było.
Ale w końcu idę i zmierzam do wyżej określonego celu, co utrudniają mi po czasie ludzie, których twarze, chcąc nie chcąc jestem zmuszona oglądać po drodze. Być może, mam paranoje, ale niektóre wydają się być znajome. Oczy zaś innych patrzą na mnie wzrokiem, przez który mam nieludzką ochotę wstąpić do sklepu z bronią- pewnie to zwykła ocena i tworzenie w pewnym sensie trafnych opinii na ich temat, ale chodzi mi konkretnie o to, że kiedyś coś takiego dawało mi dużą satysfakcje, podnosiło ego, i samoocena rosła w zastraszającym tempie. Teraz mi wstyd, po części, więc to ignoruję i widzę siebie sprzed kilku miesięcy- jest godzina późna dla ludzi normalnych, nieco po północy, kiedy bary tętnią życiem, a ta mała, puszczalska biegnie do jednego z takowych, tylko po to, by nie przebywać w domu. Teraz z kolei już nie-puszczalska idzie tam na siłę, ale czy to takie ważne? Rainbow wita mnie pięknym, neonowym szyldem, nieludzko oślepiającym w ciemnościach i kilkoma stałymi bywalcami przy stolikach na tym żałosnym tarasie, a ja martwię się wszystkim dookoła… Ale, ale. Jest też kilka nastolatek, które kusząc tego cholernego goryla na… właściwie nie wiem na co, błagają o wejście do środka. Bezskutecznie, jak widać.
Ale mam to w dupie, tak. W chwili, gdy do uszu po chamsku dobija mi się Fireball mam na wszystko serdecznie wyjebane.
Wchodzę i mam z tego ubaw.
Śmieję się z dziewczynek przy wejściu.
Śmieję się z facetów, którzy od progu pożerają mnie wzrokiem.
Małe, żałosne żywota.
I śmieję się z siebie. Co ja tu, kurwa, robię?
Ach tak, podnoszę sobie samoocenę i dostaje darmowe drinki.

6 komentarzy:

  1. Anonimowy25 maja, 2014

    Ojej, jestem pierwsza *-*
    Widzę, że wraca stara, odjazdowa Jenny, iiiiipp ^^
    <3 / Aneta

    OdpowiedzUsuń
  2. Toż to piękna, soczysta, sarkastyczna poezja. Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział. Zachodzę w głowę jak to będzie dalej z Jenny i Izeuszem. Izzy wieczorową porą i nic do szczęścia nie potrzeba. Czy aby na pewno, przekonamy się. Kocham to opowiadania, pamiętam jak na nie wpadłam kiedyś przypadkiem i nie mogłam się oderwać. Ahh te wspomnienia. Życzę weny :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Anonimowy25 maja, 2014

    Chętnie przeczytałabym i nawet skomentowałabym jednakowoż nie pozwalają mi na to nieuzupełnione rozdziały, których brak nie pozwala mi na przeczytanie opowiadania tegoż od samego początku. Aczkolwiek opowiadanie numer dwa czytam, doceniam, kocham. Pozdrawiam, Anonimowy Czytelnik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Specjalnie dla Ciebie, anonimku kochany, spis treści został uzupełniony, i mimo, iż pierwsze kilka(naście) rozdziałów wywołują u mojej osoby migrenę, gdy je czytam, to... kurwa, mimo wszystko cieszyłabym się bardzo, gdybyś jednak przeczytała i wyraziła szczerą opinię. :)

      Usuń
    2. Anonimowy27 maja, 2014

      Dziękuję ci wielce za to poświęcenie! Obiecuję, że, gdy tylko nadrobię, napiszę nad wyraz długi komentarz. Pozdrawiam, Anonimowy Czytelnik

      Usuń
  4. Kurwa, to opowiadanie!
    Że no... Jenny się odmładza o kilka miesiecy i ja też jak tak siedzę i przypominam sobie jak te kilka miesięcy temu je czytałam i... I fuck, jak człowiek się potrafi zmienić w kilka miesięcy.
    Uwieelbiam je i podziwiam Cię po prostu, że byłaś w stanie napisać 54 przyćpane rozdziały tego samego opowiadania, podczas gdy ja miesiącami próbuję ruszyc dupę, żeby napisać jeden xD
    Kurdełe, w sumie trochę szok, że z ojcem tak gada. Ale pewnie on tego potrzebował. Bo przypuszczam, że Jenny jest jedyną osobą, na której mu choć trochę zależy. Z resztą nevermind.
    Czekam na kolejny. :)

    OdpowiedzUsuń